czwartek, 9 grudnia 2010

Amboog-A-Lard - A New Hope (1993)


Amboog-A-Lard - A New Hope


Data wydania: 1993
Gatunek: Progressive Thrash Metal
Kraj: USA

Tracklista:
1. Intro 01:14
2. Beyond Insanity 04:29
3. Medicine Man (L.O.G.R.A.Y.) 08:24
4. A Matter of Honor 06:44
5. Trouble 03:23
6. Art of Sin 06:41
7. Winds 04:43
8. Disease 06:22
9. Do or Do Not 01:42
10. A New Hope 07:05


Skład:
Dan Fontana - wokale, gitara
Jeordie White - bas, wokale
Jon Somerlade - perkusja
Chad Steinhart - klawisze, sample


Autor recenzji: Marko

Gdyby urządzić plebiscyt na najbardziej nietypową nazwę thrashowej kapeli, Amboog-A-Lard miałby spore szanse na jego wygranie, albo przynajmniej na osiągnięcie w nim czołowej lokaty. Trzeba przyznać, że szyld muzycy obrali intrygujący i oryginalny, ale jak się sprawa ma z muzyką? Czy jest równie interesująca?



Na tym polu na szczęście jest podobnie. Po okresie "demówkowym," kiedy to grupa grała w gruncie rzeczy całkiem typowy (chociaż posiadający już zalążki indywidualnej tożsamości) thrash, będący skrzyżowaniem stylów takich grup jak Metallica i Testament, panowie postanowili stworzyć coś bardziej „swojego” i w 1993 roku zaprezentowali debiutancki i niestety jedyny longplay, zatytułowany A New Hope.

Płytę rozpoczyna właściwie ”filmowe”, klimatyczne (a jakżeby inaczej...), stopniowo narastające intro, zbudowane z odgłosów bijącego serca jakiegoś ciężko oddychającego osobnika oraz różnych innych "noise'ach", wprowadzających niepokojąca atmosferę. Po tym dość złowrogo brzmiącym wstępie, słuchacz zostaje zaatakowany szybkim otwieraczem w postaci "Beyond Insanity". Jest to soczysty i dobry, w sumie nawet typowy thrashowy numer, ale przez to raczej niereprezentatywny dla całości. Dlaczego niereprezentatywny? Ano dlatego, bo więcej utworów tego typu tutaj się nie uświadczy.

Amboog-A-Lard nie był na swoim debiutanckim wydawnictwie zespołem wirtuozów-wymiataczy, którzy w każdym numerze chcieli udowodnić, że są najszybsi/najlepsi technicznie/najbardziej dzicy/wypili najwięcej dziewiczej krwi (niepotrzebne skreślić). Riffy gitarowe na "A New Hope", choć potężne, nie są zbyt zawiłe i techniczne, a na nadmiar solówek nie ma za bardzo co liczyć – jest ich ledwie kilka na całym krążku (chociaż niska ilość nie oznacza niskiej jakości - kapitalne, emocjonalne i długie popisy w "Disease", czy też w numerze tytułowym robią naprawdę wielkie wrażenie)... Brzmi to wszystko zniechęcająco? Bez obaw - grupa zdecydowanie nadrabiała czymś innym. Grając ten swój ciężki metal (który w sumie często pozbawiony był wielu cech typowych dla thrashu, więc czy dalej można tę muzykę tak nazywać?), udało im się wprowadzić go w rejony rzadko penetrowane przez inne, pokrewne zespoły i w rezultacie wyszła z tego rzecz zdecydowanie warta uwagi.

Kapela oficjalnie przyznawała się do inspiracji grupami pokroju Metallica, Queensryche, Pink Floyd oraz Ministry. Trzeba przyznać, że jest to rzadko spotykane zestawienie. Tak oryginalny miks wpływów musiał zaprocentować stworzeniem czegoś unikalnego, no a jeśli nie unikalnego, to przynajmniej mocno oryginalnego... I słuchając tego albumu można dojść do wniosku, że z pewnością takie były właśnie zamiary grupy. Dzięki takiemu odważnemu podejściu chłopaków, na A New Hope znalazło się mnóstwo urozmaicających całość dodatków. Dla większości thrashowych byków, niektóre awangardowe zagrywki pojawiające się na tym krążku mogą być trudne do przełknięcia, jednak dla mnie stanowią one właśnie o sile tej płyty.

Występują tutaj m.in. różnego rodzaju sample i kwestie wypowiadane przez narratorów oraz udane partie klawiszy - niekiedy gra tego instrumentu jest naprawdę przestrzenna i tworzy tło całej kompozycji, jak np. w "A Matter Of Honor". W niejednym utworze pojawia się również jakieś akustyczne interludium, czy też delikatne i „rozmyte” partie gitar, a z drugiej strony zdarzają się nawet lekko odhumanizowane, mechaniczne rytmy perkusji (taki „Trouble” nie jest bardzo odległy od stylu Ministry)... Wszystkie te rzeczy są czynnikami, które zdecydowanie bardzo udanie wpływają na tworzenie oryginalnego, lekko „odrealnionego” i intrygującego klimatu tego albumu.

Doskonałym przykładem jak trafnie wyszła zespołowi ta synteza, jest chociażby bardzo ciekawie rozwijający się, progresywny i potężny (czasami wręcz monumentalny) utwór "Medicine Man (L.O.G.R.A.Y.)", w którym znajdują się niemal wszystkie wymienione wyżej składniki.

Dodatkowym, ciekawym i wartym wspomnienia elementem jest z pewnością głos wokalisty. Fani stylu z "Bay Area" na pewno zwrócą uwagę na charakterystyczną barwę Dana Fontanty - wielu ludzi porównuje jego zachrypnięty wokal do zbrutalizowanej wersji Jamesa Hetfielda, lub też do późniejszych wysiłków Chucka Billy'ego, konkretnie z okresu, kiedy ten lubił sobie pokrzyczeć trochę ostrzej i pogrowlować. Niekiedy w spokojniejszych partiach wokalnych słychać także wyraźne echa poczynań Snake'a z Voivod. Trzeba zaznaczyć, że część obowiązków gardłowego wziął na siebie również basista grupy... Krótko mówiąc, pod względem wokalnym również jest ciekawie, a sumując to razem z wszystkimi innymi elementami, ostatecznie tworzy się spójna i intrygująca całość, która niejednokrotnie potrafi niemal zaczarować skupionego słuchacza.

Podsumowując: Z pewnością jest to krążek oryginalny i odważny, a takie cechy bardzo sobie cenię w ciężkiej muzyce. Może i nie jest zbyt szybki, czy zabójczo ostry, ale jest za to zdecydowanie ciężki i bardzo klimatyczny. Czasami tego ukochanego thrashu ciężko się tutaj doszukać, ale myślę, że osoby niezrażone wizjonerstwem grup przełamujących stylistyczne bariery (pokroju Voivod czy Anacrusis), spokojnie powinny łyknąć tę porcję naprawdę ciekawej muzyki. Rzecz mało rzeźnicka, mało znana, ale zdecydowanie warta uwagi. Szczerze polecam ten album ludziom znudzonym wtórnością dzisiejszych thrash metalowych kapel.

Faworyci: A Matter Of Honor, Winds, A New Hope

Na zachętę:

Medicine Man (L.O.G.R.A.Y.)


A New Hope

Art of Sin


PS. Album można w całości i LEGALNIE ściągnąć, że strony byłego basisty grupy - Jordiego White'a (tak, TEGO Joridego!) -> Link


Ocena: 9/10

8 komentarzy:

  1. Dobra...od dwóch lat chyba mnie namawiają ludzie na ten album...recenzja ostatecznie mnie przekonała :D W weekend podejmuję wyzwanie

    OdpowiedzUsuń
  2. No jestem ciekaw Twojej opinii :P

    OdpowiedzUsuń
  3. "Medicine Man" to miazga, zresztą takich albumów brakuje teraz thrashowej scenie. A skoro Tomz nie zna tego albumu to po prostu wstyd :P

    OdpowiedzUsuń
  4. Wstyd jak nic - za karę tylko owsianka do końca tygodnia, no i katowanie tej płyty ;)

    OdpowiedzUsuń
  5. no bo ja już nie jestem tfreszer :( pozer ze mnie był i tyle

    OdpowiedzUsuń
  6. IMO żaden wstyd bo kto zna tę płytę oprócz fanów Marilyn Manson? No, tylko elyta, dlatego warto poznać ;]

    OdpowiedzUsuń
  7. Bardzo ciekawy album...no i wiadomo - nie dla wszystkich. Zapomniałem jednak, że cholerstwo jak na taki dosyć niejednolity materiał jest bardzo ciężkie i całkiem agresywne. Miejscami kojarzy mi się to mocno z trochę bardziej złożonym Accuserem. A wokalnie to już w ogóle...od Hetfielda po Franka Thomsa.
    Najbardziej wkręca mnie chyba "A Matter of Honor".

    OdpowiedzUsuń
  8. Accuser nigdy mi do głowy nie przychodził, ale wiadomo - ile umysłów, tyle pomysłów :) Cieszę się, że przypasiło! W swoim czasie opiszę tu też demówki tego bandu.

    OdpowiedzUsuń