poniedziałek, 6 grudnia 2010

Iron Monkey - Our Problem (1998)



Iron Monkey - Our Problem

Rok wydania: 1998
Gatunek:
Sludge/ doom metal
Kraj: UK

Tracklista:


01. Bad Year 06:06
02. Supagorgonizer 03:59
03. Boss Keloid 05:23
04. I.R.M.S. 06:29
05. House Anxiety 03:49
06. 2 Golden Rules 04:34
07. 9 Joint Spiritual Whip 019:58
08. - 00:13
09. - 00:13
10. - 00:13
11. - 0:13
12. - 0:13
13. Our Problem 13:13

Skład:

Johnny Morrow - wokale

Steve Watson - gitary
Jim Rushby - gitary
Doug Dalziel - bas

Justin Greaves - perkusja


Autor recenzji:
Tomz


Cholera, jak ja uwielbiam brytyjskich Ironów! Czy mam tu na myśli twórców "Powerslave"? Nie, i nawet nie mogę spróbować robić was w wała, gdyż nagłówek zdradza wszystko. Oto mamy do czynienia z muzyką znacznie cięższą, bardziej podziemną i w ogóle...inną. Dlatego koniec z tymi dupnymi porównaniami.

Sludge doomowe IM trudno uznać za zapomniany, piwniczny zespół, o czym świadczą reedycje wydane przez Earache Records, wieść gminna roznosząca się dzięki internetowi wśród fanów szlamiastej muzyki. No i wiadomo po prostu, że na swój sposób była to ekipa kultowa, jak wiele innych ciekawych, dosyć krótkotrwałych projektów. Na plus do takich odczuć możemy jeszcze doliczyć wczesną śmierć wokalisty - Johnny'ego Morrowa, choć naprawdę miała ona już miejsce w czasach Murder One, po rozpadzie Iron Monkey. Jednak czy Morrow to tylko wczesna śmierć? Nie. Ten człowiek to przede wszystkim niepowtarzalny wokal, wyróżniający kapelę na tle wielu innych. Głos, który skusi nielicznych, a większość zdrowych odsieje przy pierwszych dźwiękach. Ale kto powiedział, że sludge to muzyka dla mas? (pytanie retoryczne, proszę nie odpowiadać.). Sama nazwa zespołu nasuwa już skojarzenia z taktyką wokalną Anglika. Brzmi on jak wkurwiona, szalona małpa. Może nie dosłownie, ale na pewno coś w tym jest. Przy czym skoczny łysoł miał wyraźnie wyrobiony warsztat, w swoim "śpiewie" był niezwykle konsekwentny, nie zapominał, że człekokształtny wrzask nie uprawnia go do stosowania milionów środków wyrazów w jednym utworze. Nadal jednak czuć sporo spontaniczności i to jest oczywiście piękne. Na swój sposób. Co, jednak może niektórych zaciekawić, a ortodoksów głównie zniesmaczyć, to fakt, że ś.p. Morrow dał się poznać również z innej strony. Johnny był jednym z członków rapowego Tusken Coalition, gdzie usłyszeć można było jego czysty, brytyjski akcent.

W tym momencie pozwolę sobie zarzucić kolejnym pytaniem. Czy muzyka Iron Monkey warta jest odnotowania wyłącznie ze względu na wokal? No jasne, że nie...Dźwięki tego zespołu uderzają mocno do głowy z uwagi na kurewsko dobre riffy i (nawet!) pracę sekcji rytmicznej. Zagrywki, które rzeźbią tutaj gitarzyści potrafią niekiedy powalić z nóg swoją rytmiką i chwytliwością inspirowaną momentami Black Sabbath z czwartego albumu. Nie jest to jakiś mega szybki sludge, ale na pewno dynamiczny - przynajmniej przez większość albumu. Zatem, jeśli jesteście w grobowym nastroju i planujecie go utrzymać - odradzam Żelazną Małpę, polecam dokonania Grief, tudzież pierwszy album Eyehategod. Z muzyki Brytoli bije pewna stoner metalowa siła przebicia. Co potęguje adekwatne, soczyste brzmienie. Nie znaczy to jednak, że to wesoła muzyczka, dla ludzi, którzy szukają rock'n'rollowej potańcówki w stylu boogie. Przygotujcie się na sporo agresji, całych ton obowiązkowego szlamu i toksycznej mocy, przy której jednak jest i miejsce na energiczne ruchy ciałem czy inną potańcówkę.
Czas przyjrzeć się utworom samym w sobie.

Rolę otwieracza pełni tutaj roztropnie wybrany "Bad Year". Po serii krótkich sprzężeń i intro wyciętego z początku "Hole in The Sky" pewnego zespołu z Birmingham maszyna rusza. Motyw przewodni to jeden z najprostszych riffów jaki w życiu słyszałem, do tego grany na jednej strunie. Ale...to też jeden z najlepszych riffów jaki w życiu słyszałem, genialny w swojej prostocie, zmuszający do gwałtownego kiwania się i skakania po pokoju. W połączeniu z niskim strojeniem, ciężkim biciem perkusyjnym i opętańczymi krzykami Morrowa dostajemy tutaj niesamowity sludge doomowy bujający groove. W dalszej części kawałka, panowie kombinują trochę bardziej, kompozycja nie jest jednostajna; wszystko to podnosi wartość utworu.
Następna ścieżka to prężnie sunący do przodu "Supagorgonizer". Co ciekawe, motyw przewodni (występujący w kilku wariacjach) mocno kojarzy mi się z "30$ bag" Eyehategod. Może to dlatego, że riff ten oparto na dosyć prostej, bluesowej figurze, co oczywiście nie odbiera mu świeżości. W każdym razie, wałek Iron Monkey trudno jako całość uznać za kopię "przeboju" popaprańców z Nowego Orleanu. Inny kontekst, inne rozwiązania. Sporą uwagę zwracają tutaj miażdżące, choć nie ślimacze zwolnienia i praca podwójnej stopy.
"Boss Keloid" to również kawał porządnego mięcha. Do tego jest to porcja z całkiem połamanymi jak na ten rodzaj muzyki sekwencjami rytmicznymi. Miodem dla uszu jest tutaj ponownie perkusyjna praca stóp. W sludge metalu ta tendencja jest zazwyczaj zmarginalizowana, dzięki czemu brzmi to tak zajebiście - niczym w drugiej połowie "Dr. Seuss is Dead" autorstwa Acid Bath. Jednak, co najbardziej mnie tutaj podnieca, rusza i wywołuje ciarki, to ten bluesowo-doomowy riff, który wypływa na powierzchnię jeszcze w pierwszej połowie. Jest czad, jest kop, jest ciężar. Nie wypada mi oczekiwać niczego więcej. Tym bardziej, że słyszę tu Morrowa śpiewającego "KURWA, JA JEBĘ!". Słuchajcie uważnie od 0:55...czy też od 1:33.
Czwartym protest songiem na albumie jest "I.R.M.S.". Kolejna pogmatwana kompozycja...i bardzo dobrze. Panowie nie idą na skróty. Bo chyba nikt nie wyobraża sobie takiej konwersacji: "Ej, Stevie Watson, wymyślmy jakiś fajny riff i grajmy go przez siedem minut. Będzie fajnie". Od takiego prostactwa strukturowego, "taniego przyswajalnictwa" Brytyjczycy uciekli, co jest bardzo krzepiące. Z energicznej wokalno-gitarowej szamotaniny rodem z kosmosu, utwór przekształca się stopniowo w błotnisty, złowrogi walec. Przy wszystkich tych komplikacjach zespół nie zapomina o chwytliwości dźwięków.
Następny spustem jest "House Anxiety". Momentami jest to najszybszy utwór z tego longplaya. Numer brzmi miejscami jak tłusty, bardzo ostry hardcore punk przystrojony masą gęstych spowolnień, rockowo-sabbathowym feelingiem jak i ponownie dziarską pracą podwójnej stopy. Wszystko to ma ręce nogi. I stopy. Dwie.
"2 Golden Rules" to kompozycja niby konwencjonalna, ale jednocześnie najdoskonalsza na płycie. Ciężko byłoby mi opisać niesamowitą gibkość i tłustość zaprezentowanych tu brudnych riffów zespojonych ze sobą dzięki dobremu zmysłowi kompozycyjnemu. Pozostaje mi tylko odesłać zainteresowanych do albumu. Każda z użytych tu partii wioślarskich brzmi po prostu idealnie w ramach swojego gatunku. Czy jest to powolne, leniwe tłuczenie czy też dynamiczny, mocny, niezwykle skoczny i wkręcający się w mózg riff z części, którą od biedy mógłbym nazwać mostem do refrenu. Jeżeli zaś mowa o tzw. refrenie, to poprzez użycie odpowiednich dźwięków kojarzy mi się on z desperackim biegiem przez pustynię. Takich zagrywek nie powstydziło by się nawet desert-rockowe Karma To Burn.
Kolejny utwór nosi sympatyczną nazwę "9 Joint Spiritual Whip". Kiedy pierwszy raz słuchałem albumu, to właśnie ta kompozycja zrobiła na mnie największe wrażenie. Lawina riffów, będąca przeglądem, tego co najlepsze w muzyce Iron Monkey - od bagnistego bluesa po cięższe, energiczniejsze dowalenie do pieca. Wszystko w klimacie odlotu w inny świat - co sugeruje już sama nazwa - a co ciekawe bardzo spójne i niekiedy nawet melodyjne. Podziw wzbudzać może to, że właściwa część numeru trwa około 12 minut, po czym kawałek przeistacza się w coraz bardziej niepokojącą serię sprzężeń zespalających się z ciężkim biciem. Ścieżkę wieńczą jakieś spontaniczne historyjki zespołu na temat jarania zielska. Brzmi jak happy end? To jednak nie koniec.
Po kilku ścieżkach ciszy, jako pechowy trzynasty numer zamykający się w tylu też minutach i sekundach, przybywa buldożer w postaci utworu tytułowego. Mroczny, bardzo monotonny, instrumentalny utwór o chorym klimacie, gdzie tak naprawdę niewiele się dzieje. Za pierwszymi podejściami nie mogłem go w ogóle zdzierżyć, szczerze mówiąc - nudziłem się. Po pierwsze - rzadko słucham taki rzeczy na trzeźwo. Po drugie - wiem, że "13" wygląda bardzo fajnie, ale kompozycję można by skrócić. Po trzecie - walec ten nadaje się bardziej jako podkład do kontemplacji, aniżeli osobny utwór, który mógłbym przeżywać. Jednak po jakimś czasie przychodzi refleksja, że jako wzbudzające grozę zakończenie, ten specyficzny numer jest całkiem dobry. Nie mówiąc już o tym, że epilog ten może być gratką dla fanów naprawdę wisielczego i ponurego grania.

Dobra, koniec tego biadolenia. Jako, że nie lubię pisać wyszukanych i wymuszonych zakończeń, gdyż kojarzą mi się głównie z gimnazjum, napiszę krótko. To pozytywnie niszczący, urozmaicony i przede wszystkim oryginalny album. Warto na niego zapolować, osłuchać się, a potem radować i trząść się na jego tle niczym żelazna małpa czy inne "magiczne" stworzenie.
Ogarnijcię tę nutę.

1 komentarz:

  1. zapomniałem dodać, że na albumie, w ostatnim utworze pojawia się jeszcze jeden smaczek dla fanów Black Sabbath...

    OdpowiedzUsuń