niedziela, 28 listopada 2010

Exhorder - Slaughter In The Vatican (1990)



Exhorder - Slaughter In The Vatican

Exhorder na myspace


Rok wydania: 1990
Gatunek: Thrash Metal
Kraj: USA


Tracklista:
1. Death in Vain – 5:34
2. Homicide – 3:14
3. Desecrator – 6:08
4. Exhorder – 5:12
5. The Tragic Period – 7:08
6. Legions of Death – 4:33
7. Anal Lust – 2:35
8. Slaughter in the Vatican – 7:18


Skład:

Kyle Thomas – głos
Vinnie LaBella – gitary i bas
Jay Ceravolo – gitary i bas
Chris Nail – perkusja, bębny


Autor recenzji: Tomz

Tekst ten został przeze mnie napisany w czerwcu tego roku dla strony www.serwis.metalcave.org


Łatki, szufladki muzyczne to straszna rzecz. Atakują cię znienacka i umieszczają twoje ulubione albumy w miejscach, z którymi nawet się nie identyfikujesz... Groove metal. Gatunek tak popularny jak i szeroki oraz trudny do jednoznacznego określenia. Exhorder. Zespół, który prawdopodobnie był pionierem tego nurtu, jednocześnie nie wykonując go (mówimy tutaj o pierwszej płycie), a zamiast tego uszojebny thrash metal, jak się patrzy/słyszy.
Zanim jednak w pełni rozwinę ten temat, może podzielę się kilkoma ważnymi dla zrozumienia ducha tego zespołu faktami.

Czwórka wesołych, bezkompromisowych i jak można się domyślić - niezwykle gniewnych młodzieńców - z Nowego Orleanu postanowiła założyć zespół. Powstanie tego niesamowitego wywaru datuje się na rok 1985. Skład tworzyli: gitarzyści Vinnie LaBella oraz David Main, basista Andy Villaferra, perkusita Chris Nail i szesnastoletni wówczas gardłowy Kyle Thomas. Ten ostatni, grywający wcześniej na basie został wyrzucony ze swojej macierzystej kapeli (nazwa nie jest mi znana) za noszenie zbyt krótkich włosów...

W roku następnym zespół wydał pierwsze, pamiętne demo – „Get Rude”. Materiał zawierał 22 minuty kopiącej genitalia muzyki. Już wówczas można było usłyszeć, że ci ludzie chcieli grać zupełnie inaczej niż reszta amerykańskiej sceny metalowej. Więcej agresji, więcej naturalnego czadu niż można było wycisnąć wówczas z thrashu wywodzącego się z heavy metalu. Całość (łącznie z okładką) spowijają wyraźne inspiracje muzyką punk. Tylko, że nagranie Exhordera pozbawione jest ułomności tego gatunku, tzn. małej ilości ciężaru, zamiłowania do prostackich melodyjek i niechlujności. Słowem, pożyczyli z punka to co najlepsze, czyli zadziorność.

W dwa lata później zespół atakuje z drugim, znacznie doskonalszym już materiałem, demówką „Slaughter in the Vatican”. Brutalna, szokująca i zapewniająca rozrywkę uczta składała się z siedmiu pełnych utworów i jednej introdukcji. Z poprzedniego wydawnictwa powtórzono trzy utwory. Demko szybko zyskało rozgłos, nawet nie chodziło o szokującą okładkę przedstawiającą ówczesnego papieża na szubienicy tylko o – jak mniemam -naprawdę mocną zawartość muzyczną. Nie będę się rozczulał nad owymi fantastycznymi kompozycjami w tej chwili, zepnę wszystko klamrą, gdy przejdę do meritum sprawy. Możecie w to nie wierzyć, ale członkowie grupy do dziś uważają ten materiał za swoje najlepsze dokonanie. Przypuszczalnie już wówczas Pantera podpatrzyła kolegów thrasherów i postanowiła wzmocnić swoje brzmienie. Pamiętajmy, że był rok 1988, a zespół Dimebaga był wówczas na etapie „Power Metal”. Zbieżności wokalne pomiędzy Philem Anselmo a Kylem Thomasem w latach 90’ były wyraźne, ale czy Pantera rzeczywiście „zainspirowała” się unikalnym stylem ekipy Vinnie’go LaBelli? Cóż...pewnie tak, choć twórcy „Get Rude” nigdy próbowali konkurować z wyżej wspomnianym zespołem, nie wnosili tez żadnych roszczeń, jednocześnie przypominając o pozytywnych wzajemnych stosunkach. Jest to jednak zupełnie oddzielna dyskusja.


W tym samym roku, w wyniku pewnych nie porozumień dotyczących przyszłości tej muzycznej maszyny do zabijania, zespół na jakiś czas zawiesił działalność. Na szczęście nie stało się nic na tyle strasznego, żeby Exhorder nie mógł powrócić w pełni sił w 1989. David Main został zastąpiony przez utalentowanego człowieka w bandanie na głowie – Jaya Ceravolo. I tak o to, w roku 1990 przez mur niebytu, na światło dziennie wyszedł pierwszy pełnoprawny album twardzieli - „SLAUGHTER IN THE VATICAN” wydany przez „Roadrunner Records. Do pełni szczęścia zabrakło tylko obecności Andy’ego w składzie. Podobno jego matka nie chciała, aby grał w zespole metalowym, dlatego też basowe obowiązki objęli Vinnie i Jay. Ach, ci niesforni rodzice... Równie niesforna okazała się społeczność katolicka, przez którą Roadrunner nie mógł sobie pozwolić na wydanie albumu z dosadną okładką znaną z demówki. Jej miejsce zastąpiła nieco ugrzeczniona (ale ciekawie namalowana przez Kenta Mathieu) wersja, gdzie papież prowadzony jest na szubienicę przez dwóch agentów. No cóż, nawet dziś byłyby z tym problemy, czemu ciężko się dziwić. Ale to tylko pierdoły. Liczy się muzyka...


...Muzyka, która wzbudza szacunek już przy pierwszych odsłuchach. Na albumie umieszczono na nowo nagrany set znany z poprzedniego dema, ponadto zespół przygotował jeszcze jedną kompozycję – „Tragic Period”. Wszystko – dosłownie wszystko – robi tutaj pozytywne wrażenie, wprawiając członki w ruch i nie pozostawiając słuchacza obojętnym. To nie jest płyta, która leci w tle, ty szyjesz obrus, a potem nie możesz przypomnieć sobie ani jednej nuty. Wystarczy przyjrzeć się, a raczej „przysłuchać” pracy gitar. Nie wymaga to skupienia, w końcu dźwięki te absorbują słuchacza w mgnieniu oka. Riffy są ostre jak brzytwa i ciężkie jak jądra wieloryba. Trudniej o lepsze połączenie. Panowie wioślarze po prostu wykorzystali fakt, że....jest ich dwóch. Żaden to nowy patent, że kiedy jeden gitarzysta riffuje chwytami, drugi może po prostu tworzyć miażdzące tło pod jego zagrywki. Jednak sam fakt, że LaBella i Ceravolo często korzystali z takowych motywów, miast kopiować siebie nawzajem dodaje ich spójnej pracy pazura; sprawia, że słuchanie tego debiutu jest jak obcowanie z brutalną nawałnicą dźwiękową. Co też ciekawe, w swojej robocie gitarzyści kierowali się najwyraźniej zasadami wczesnego Tonny’ego Iommiego. O co chodzi? O zagranie jak najciekawiej przy użyciu jak najprostszych środków. Przy czym zarówno mistrza z Black Sabbath jak i „szarpidrutów” z Exhorder trudno oskarżać o prostactwo. Ponadto szybkość szorowania tych drugich może budzić spory szacunek. Tak samo jak i kontemplacja ich solówek. W zasadzie nie są to wirtuozerskie popisy a’la Jeff Waters czy muzyczne opowieści w stylu Dana Spitza, mimo wszystko słucha się ich świetnie. Partie solowe mają – wybaczcie to ogólnikowe określenie – to specyficzne coś, sprawiające, że podczas gitarowych ataków dostajesz autentycznych ciarek.


Jednak jak wspominałem wcześniej – wszystko, co zawarte na tym wydawnictwie, to zjawiska kurewsko wyborne. Nie inaczej jest z wokalem. Właśnie...Kyle Thomas. Trudno dobrać mi odpowiednie słowa, żeby opisać sposób w jaki ten człowiek wydobywa dźwięki ze swej nagłośni, gdyż jest to chyba najbardziej szanowany przeze mnie głos z kręgu ciężkich brzmień. Swojego czasu KT zyskał nawet łatkę „najbardziej wkurzonego wokalisty w thrash metalu”. Właściwie to trudno nie zgodzić się z taką szufladką. W ryku Kyle’a słychać prawdziwy, nieudawany, przy okazji nie brzmiący karykaturalnie, gniew. Czuć w nim miłe dla ucha „warstwy”, wielopoziomowość, przy czym nie jest ogrem ani cebulą ;) Śpiewak ten poszczycić się może również nienaganną dykcją. Po początkowym walcu, w drugiej, bardzo szybkiej części „Desecrator”, Kyle wyrzuca z siebie słowa szybciej niż kiedykolwiek robił to chociażby Tom Araya. Ponadto po jednym dźwięku można odgadnąć, że wokalista ten nie jest pierwszym lepszym wydzieraczem mordy ze śmietnika, a utalentowanym muzykiem. I nawet nie chodzi mi o to co ten facet wyczyniał ze swoim gardłem w innych projektach po-exhorderowskich. Posłuchajcie utworu tytułowego ze „Slaughter in the vatican”. Słyszycie tą introdukcję wykonywaną przez jakiś chór kościelny? I tu was mam. Nie ma żadnego chóru (z resztą kto by się zgodził na wystąpienie na TAKIEJ płycie). Wszystkie ścieżki wokalne należą do Kyle’a. No cóż, w końcu jako bardzo młody człowiek uczęszczał do szkoły katolickiej, gdzie śpiewał w chórze. Jak widać było to coś pożytecznego. Jednak w owej szkole – co często podkreślali panowie w swoich wczesnych wywiadach – Thomas ujrzał również hipokryzję. Jeżeli więc chodzi o warstwę liryczną albumu, to jak sam tytuł wskazuje, jest to czynny sprzeciw wobec zinstytucjonalizowanego kościoła katolickiego, manipulacji na wysokich szczeblach. Większość fraz jest niesamowicie ofensywna.. Mimo szokującego charakteru liryków pojawia się tu kilka dosyć solidnych argumentów. Jednak w większości teksty epatują nienawiścią, buntem, brutalnością, bluźnierstwem i niepozowanym szaleństwem. Jakby twórcy spuścili ze swojej krwi całą „truciznę” jaka leżała im na duszy. Oprócz oczywistego wątku antyreligijnego mamy tu opowieści o morderstwach, pochowaniu żywcem, bólu czy paśmie nieszczęść w życiu („Tragic Period”). Obyło się – i bardzo dobrze – bez śmiesznych deklaracji o połączeniu z szatanem. W końcu to też bajki. Najbardziej obleśnym – i jednocześnie zgrabnie napisanym i równie sprawnie wyrecytowanym – jest tekst do „Anal Lust”. Mocny jak cholera, zboczony i agresywny tekst napisany dla żartu przez Kyle’a na samym początku kariery zespołu. Oczywiście wokalista niejednokrotnie powtarzał w wywiadach, że nikogo w życiu by nie skrzywdził. Muzyka rządzi się swoimi prawami.


Jednak czym byłoby to wszystko gdyby nie porządny podkład perkusyjny? Chris Nail zapewnił słuchaczom nawet coś więcej. Powiedziałbym, że zespoły próbujące coverować Exhorder mogłyby być na tego człowieka porządnie wkurwione za naprawdę wysoko ustawioną poprzeczkę. Zwykłe thrashowe chuga-chuga? Zapomnijcie. Takie coś nawet ani przez chwilę nie ma miejsca na tym albumie. Gęste, naprawdę gęste gradobicie, perkusyjna ulewa z niezwykle grubymi kroplami. Choć zostało sporo (dobrze wykorzystanego) miejsca na duszę i odrobinę finezji, to perkusja Naila jest wszędzie. Jego gra tworzy idealną syntezę z pracą gitar i to imponuje.


Tak samo jak imponować mogą same kompozycje, choć muzyka progresywna to raczej nie jest. Mamy tutaj genialną prostotę przeplatającą się z niesamowicie brzmiącymi załamaniami rytmu, zagęszczeniami i przerzedzeniami jak i również bardziej powikłane struktury. Muzyka ta nastawiona jest głównie na konkretny wpierdol w twarz i wykonuje to zadanie więcej niż celująco. Jest to wręcz idealny przykład wgniecenia słuchacza w ziemię od początku do końca. Ale czy taki brutalny atak musi być równoznaczny z tępym, chamskim waleniem? Zdecydowanie nie. W utworze tytułowym oraz „Tragic Period” wyczuć można autentyczny monumentalizm. Ten drugi jest najbardziej złożonym, skomplikowanym dziełem jakie kiedykolwiek zespół stworzył, jednocześnie nie zawierając przerostu formy nad treścią. Niesamowite zmiany tempa, nawałnice przy zachowaniu swoistej płynności i naturalnego gniewu. Członkowie grupy komponowali go dwa miesiące, doskonaląc ogromną ilość pojedynczych partii, z których jest on złożony. Trudno nazwać to prostactwem.

Album jest po prostu urozmaicony (co nie przeszkadza mu w zachowaniu spójności). Takie „Homicide” to szybka i brutalna, ale rajcowna i niezwykle chwytliwa jazda na całego. „Anal Lust” to najkrótszy strzał z albumu, ale kula ta przebija czaszkę z piorunującym efektem. Kompozycja ma w sobie sporo ze znacznie zmodyfikowanego genetycznie, bardziej soczystego hardcore-punka. „Legions of death” brzmi jak smolisty i wgniatający walec, który jednocześnie zachowuje dynamikę i zwrotność mercedesa. „Death in vain” to idealny otwieracz, utwór znakomicie wyważony, przy czym bez żadnych kompromisów, za to z szokująco dobrą pracą stóp Chrisa Naila. „Desecrator”, choć w pełni thrashowy, to jego pierwszą połowę – paradoksalnie – możnaby podciągnąć pod doom. Za to w drugiej części podkład muzyczny jak i wokal tworzą zaskakującą fuzję w swoim zabójczym pędzie na zawrotnych prędkościach. Ponadto w jednym z momentów słychać charakterystyczny riff, który mogła pożyczyć sama Pantera. Z kolei utwór zatytułowany po prostu „Exhorder” (czyżby hymn zespołu?) ma w sobie nienaganną i jednocześnie niesamowicie masakrującą pociągającą melodykę jako motyw przewodni. No i te „wysokie” piorunujące zaśpiewy Kyle’a... Każdy z tych ośmiu utworów jest wyjątkowy, a wszystkie one utrzymane są na tym samym, powodującym niekończące się ciarki poziomie. W końcu występowanie ciarek to czynnik ważniejszy niż jakakolwiek analiza i opinia.

Przysłowiową „kropką nad i” do perfekcjonizmu osiągniętego na tym albumie jest mięsiste, bardzo ciężkie, głębokie i soczyste brzmienie zapewnione przez słynnego w esktremalnych kręgach Scotta Burnsa. Wiecie...Morrisound Studios. Mi – jak i wielu innym ludziom – produkcja pana z Florydy bardzo przypadła do gustu... Jednak nie samemu zespołowi. Członkowie Exhordera twierdzą, że Scott Burns sprawił, iż muzyka zespołu straciła coś ze swojego koncertowego i natchnionego hardcore punkiem ducha, przez co zespół zabrzmiał jak „przeciętny zespół death metalowy”. W sumie to nie zgadzam się z tymi słowami, ale jeżeli ktoś ma prawo krytykować produkcję tego albumu, to właśnie jego twórcy. Z resztą posłuchajcie nagrań z ich koncertów na żywo, które wprost oszołamiają swoją mocą... Ja jednak uwielbiam oba wcielenia Exhordera i mogę to powiedzieć samemu Vinniemu LaBelli (jeśli kiedykolwiek będę miał okazję z nim pogadać hehe).


Cóż mogę napisać na zakończenie? „Slaughter in the vatican” to jeden z tych albumów, który zmienił moje spojrzenie na muzykę i odczuwanie jej. Jak dla mnie jest to wzór w dziedzinie dźwięków dzięki, którym można się wyładować, znaleźć ujście dla swych frustracji czy poczuć swojego rodzaju ŚWIEŻOŚĆ. Bo w końcu wszystkie te kawałki, wraz z ich prototypami z lat 80’ zachowują ogromną świeżość i nie pozwalają choćby na chwilową ucieczkę myślami. Od trzech lat słucham tej płyty z niezwykłą częstotliwością. Odnalazłem tutaj idealną dozę wkurwienia, emocji nie z taśmy produkcyjnej, ciężaru, chwytliwości, a nawet pewnej bujalności, przy swoistej bezkompromisowości. Jednocześnie całość pozbawiona jest trywialności tych moich nędznych niezamierzonych rymów.

Debiut Exhordera często porównywany jest z „Epidemic of Violence” Demolition Hammer. Dlaczego? Oba albumy to idealny przykład maksymalnie brutalnego, intensywnego thrash metalu, który przy tym nie jest głupkowaty oraz nie popada w death metal. Jest to zatem sensowne porównanie.
Exhordera jednak posądzano o kopiowanie Slayera. I takie głosy to już dla mnie głupota. Inspiracje? Jak najbardziej, w końcu to właśnie z takiego grania ewoluowała muzyka ekipy z Nowego Orleanu jak i wielu innych kapel. Taka jest naturalna kolej rzeczy. Ale kopiowanie? Nigdy. Exhorder to już zupełnie inny wymiar thrashu. Mógłbym powiedzieć, że to właśnie jeden z torów do którego ta muzyka zmierzała, żeby osiągnąć szczyty swoich zamierzeń. Piszę: jeden z torów, gdyż zespoły takie jak Coroner czy Toxik podążały w kierunku zgoła innym. Ponadto w utworach Exhordera czuć to coś, co zwykło nazywać się brzmieniem Luizjany. Ten zaduch, bagnistość odziedziczoną po bluesmanach z tamtych stron. Zaryzykuję nawet stwierdzenie, że sporo rozwiązań ze „Slaughter In The Vatican” po odpowiedniej obróbce idealnie sprawdziłoby się w sludge metalu. Nic dziwnego, że chłopaki z Soilent Green nagrali swoją wersję „Legions of Death”. Nie jest też zagadką, że sporym natchnieniem dla Exhordera było też granie jednych z ojców metalu, mianowicie Black Sabbath.

Ale wracając do sprawy na linii Slayer – Exhorder. Napiszę tak...kocham muzykę Kerry’ego Kinga i uważam, że ich roli w rozwoju ciężkiego grzania nie da się przecenić, ale żaden z albumów twórców „Seasons in the Abyss” nie ujął mnie tak jak „Slaughter In The Vatican”. Jednak nie są to różnice jakościowe, które możnaby wyrazić ocenami, bo skoro dwóm albumom daje się maksymalną notę, to ew. niezgodności można przedstawić za pomocą słów. Nie chcę tutaj szargać świętości (albo i nieświętości), ale właśnie takie jest moje zdanie.

Exhorder pozostaje dla mnie najlepszym albumem w historii napastliwego metalu. Zatem nieważne jakie są twoje przekonania religijne i światopogląd. Posłuchaj „Slaughter In The Vatican” i daj się roznieść na strzępy sile dźwięków. Wstaję rano (czytaj po południu), wsłuchuje się w ten piekielny czad i wiem, że żyję. Żadnych prób wychwytywania dźwięków, je po prostu się czuje. To niczym litr wody dla skacowanego człowieka w drugi dzień po imprezowej rzezi.

Ocena: 10/10

3 komentarze:

  1. Świetna recenzja, zachęciła mnie do sięgnięcia po ten album \m/

    OdpowiedzUsuń
  2. Album mocarny, chociaż 10/10 chyba bym nie dał ;) Przyznam, że raz zdarzyło mi się... zasnąć przy odsłuchu tego albumu na słuchawkach jadąc busem, ale były to warunki ekstremalne i zasnąłbym wtedy słuchając obojętnie jakiego CD :D I nie, nie byłem pijany, tylko po prostu masakrycznie zmęczony :P ;)

    Warto polecić również drugi album Exhordera.

    OdpowiedzUsuń
  3. Frodli - dzięki ;) tak trzymać, mam nadzieję, że Ci podejdzie

    Marko - wiesz...ja często zasypiam przy ulubionych albumach :D
    A co do drugiego albumu (nieslusznie zapomnianego), to pewnie niedlugo coś skrobnę, choć rzecz jasna, nie będzie to już taki kolos

    OdpowiedzUsuń