środa, 22 grudnia 2010

Razor - Shotgun Justice



Razor - Shotgun Justice (1990)

Razor na MySpace
Razor - strona oficjalna

Rok wydania: 1990
Gatunek: Thrash Metal
Kraj: Kanada

Tracklista:
1. Miami
2. United by Hatred
3. Violence Condoned
4. Electric Torture
5. Meaning of Pain
6. Stabbed in the Back
7. Shotgun Justice
8. Parricide
9. American Luck
10. Brass Knuckles
11. Burning Bridges
12. Concussion
13. Cranial Stomp
14. The Pugilist
Czas trwania: 39:25

Skład:
Dave Carlo - gitary
Bob Reid - wokale
Adam Carlo - bass
Rob Milis - perkusja


Autor: Tomz

Dobra... miałem wrzucić i napisać coś nowego, jednak z pewnych przyczyn nie byłem w stanie (i nie mówię tutaj o upojeniu alkoholowym), ale obiecuję poprawę. Póki co, wrzucam rzecz starą, ale jarą (wrzesień 2009), taką przynajmniej mam nadzieję. Razor. Kanadyjska legenda reaktywowała się kilka lat temu i... i co? I niewiele wydarzyło się od tego czasu. A przecież zespół już jakieś trzy lata temu zapowiadał wydanie nowego albumu, a także koncertowego dvd. O ile z tym, że obietnice nowych nagrań są zazwyczaj mgliste i rozdmuchiwane, można się pogodzić, to oczekiwania na oficjalne wydawnictwo koncertowe to prawdziwa męka i rozgoryczenie... A to dlaczego? Ten materiał został nagrany już dawno temu! Nadal jednak nie został przez nikogo wypuszczone (może więc to kwestia gównianych wydawców, kto wie...). A przecież wystarczy obejrzeć niszczące umysł i ciało wykonania Electric Torture i Evil Invaders, żeby dostać ślinotoku żądzy... Z drugiej strony, może to, że fragmenty te wyciekły do sieci, nie jest niczym zbawiennym. W końcu przez to jeszcze ciężej pogodzić się z frustrującym uczuciem, że tak zajebiste nagranie leży gdzieś tam pokryte kurzem i - być może - zapomniane. A widać przecież, że wstydzić się nie ma czego, bo koncertowa forma Kanadyjczyków jest oszałamiająco intensywna, naznaczona tą płynącą prosto z wnętrza agresją. Potwierdzają to również video bootlegi z Manitoba Metalfest oraz Headbangers Open Air z 2009 ( o których nie wspomina nawet strona zespołu....nie aktualizowana od 5 lat). Zespół, jak widać nie umarł, szkoda, tylko, że ciężko dociec, co obecnie się z panami dzieje. Bob Reid ma niby swoje Bobnoxious, ale w żaden sposób nie oznacza to śmierci Razor. Czekamy zatem... Ta Brzytwa nadal ma w sobie energię i pasję, by poszatkować wszystko dookoła. Zero słabych (czy nawet średniackich) albumów w dyskografii, więc liczę na coś nowego, co poprzewraca mi w głowie. A teraz - dosyć pierdolenia i zapraszam do lektury.



Dave Carlo to człowiek zdolny i konsekwentny w swoich działaniach. Na przestrzeni lat, nie raz udowodnił to pchając naprzód Brzytwę swojej własnej roboty i tnąc nią metalową konkurencję. Jednak czy po nagraniu „Violent Restitution” w roku 1988 można było się spodziewać, że Razor nadal utrzyma wysoką formę, przebije najlepszy do tej pory album i, że w ogóle przetrwa? W końcu wydalony z zespołu StaceSheepdog” McLaren był jedynym znanym głosem grupy. Utalentowany krzykacz miał przecież spore grono wyznawców, w końcu to on podczas koncertów stał na czele grupy przez tyle lat.
W 1989 do składu dołączył jednak Bob J. Reid...I była to znakomita decyzja zespołu. Jedna z najlepszych rzeczy jaka mogła im się przytrafić w takim momencie. Wokal znajomego z SFH idealnie wpasował się do stylistyki Razor. I tak w roku 1990, światło ujrzała szósta płyta grupy – „Shotgun Justice”. Unikalna chrypka, agresja gardłowa, a przy okazji umiejętność dobrego operowania swym głosem – to było to, co reprezentował ze sobą nowy wokalista Razor. Można powiedzieć, że głosowe podboje Reida są bardziej oszczędne niż te znane z kadencji Sheepdoga – jednak na mnie Bob robi dużo większe wrażenie. Nieco surowe dźwięki wydobywające się z jego krtani to miód dla moich zdezelowanych już uszu. Sama muzyka też nabrała większych pazurów, Razor wydobył kwintesencję swojej rosnącej wściekłości i agresji, wyzbył się elementów speedowych i tak powstał ich thrashowy absolut! Skomponowane przez Carlo muzyka może jest nieco prostsza niż na pamiętnym „Violent Restitution”, ale za to uderza większą agresją, brutalnością, przy czym całość brzmi...inteligentnie. Sama gra gitarzysty to kawał znakomitej, przykuwającej uwagę roboty. Wystarczy wspomnieć o ostrych i jazgotliwych, ale jednocześnie urokliwych solówkach, w których niekiedy poczuć można inspiracje...bluesem. Całości dopełniają naprawdę świetnie i dosadnie napisane teksty, które w głównej mierze dotyczą przestępczości, gniewu i frustracji. Słychać, że muzycy znaleźli tu ujście dla swojej głęboko drzemiącej złości i zrobili to w sposób perfekcyjny.
A wiadomo to już od otwierającego album „Miami”. Strzał ze śrutówki a potem rytmiczne, ciężkie gitarowe szuranie...wtem następuje chwilowe załamanie, po to by Dave Carlo mógł wbić w ziemię riffem przewodnim: nie trudnym do zagrania, ale znakomicie kąsającym ucho, intensywnym i przede wszystkim efektownym (to wrażenie rozdwojenia gitar). Rzecz jasna reszta zespołu nie pozostaje mu dłużna. Sekcja pnie przed siebie, a Reid z przejęciem chrypi o tym jak szumowiny zalały to piękne miasto jakim jest Miami. W utworze pojawiają się też typowe już dla Razora chwilowe zarwania tempa, które również nie pozostawiają słuchacza obojętnym. Ścięcie z nóg. Już na samym początku.
Sytuacji brutalnie torturowanego słuchacza nie poprawi „United By Hatred”. Kolejny szorstki, zwarty i ociekający jadem kawałek. Zwróćcie uwagę na to przyspieszenie w drugiej połowie. Żadne to epickie zagrania, a wiadomo jednak, że ciarki na plecach będą obowiązkowe. Tak to już (sprytnie z resztą) zaplanowali Kanadyjczycy. Potęgę utworu zwiększa gniewny tekst doborowo wykrzyczany przez Reida.
Violence Condoned” to z kolei muzyczna ilustracja dla autentycznej historii z koncertowego życia Razor. A było to tak...pewnej nocy, kiedy to zespół szykował się do wyjścia na scenę, właściciel stwierdził, że nie zapłaci im za koncert. Muzycy nie zagrali, a głodni thrashu fani zdemolowali cały lokal...Jednak to nie tylko „rzewne wspomnienia” demolują w tej kompozycji. Cały kawałek to jedna wielka zemsta...Dobrze sunące riffy przeplatane z typowym szatkowaniem (świetnie widać tutaj inteligentne zamysły lidera grupy) w połączeniu z gęstym, acz nie szybkim biciem na dwie stopy sprawiają świetne wrażenie. Szczególnie gdy utwór nabiera coraz większej dynamiki. Ale poczekajcie na środek i dzikie szarpanie w drugiej połowie. Razor udowadnia, że nawet z najprostszej przygrywki potrafi wycisnąć maksimum energii i zniszczenia. To wręcz zwala z nóg.
Kurz po zadymie nie opada, bo o to jako czwarte wjeżdża „Electric Torture”. Cóż tu napisać? Agresja, precyzja i chwytliwość, wszystko podane szczerze i ze smakiem. Już od początkowego gęstego kostkowania i perkusyjnej nawalanki. Mało? Poczekajcie na efektowne „zahamowanie” utworu i TEN riff - genialnie dobijany pojedynczymi uderzeniami perkusji i dygnięciami basu, zmusza do rytmicznego kiwania głową. A kiedy całość znów pędzi do przodu, zorientujecie się, że brzmi to jak riffowe zobrazowanie szybkiego przepływu impulsów elektrycznych (znakomite użycie wyższych dźwięków). Kulminacyjny moment kompozycji to chwytliwe, gęste i jak zwykle dalekie od typowego piękna solo, zagrane na tle samej sekcji rytmicznej.
Numer piąty to zaczynające się wręcz klimatycznie „Meaning of Pain”. Przyciężkawe sunięcie basu, takie też uderzenia perkusji (znakomita robota Adama Carlo i Roba Millisa) , ponadto złowieszczo wybrzmiewające gitary. Wiadomo jednak, że taki stan rzeczy nie mógł potrwać zbyt długo...Tym bardziej, że znowu mamy do czynienia z rwanymi, złożonymi w sumie riffami kojarzącymi się z drobnymi wyładowaniami elektrycznymi. Wywołująca ciarki partia solowa i ciężkie riffowo-perkusyjne w połączeniu ze słownym groźbami Boba Reida nie dadzą wam spać spokojnie.
Stabbed In The Back” to kolejny muzyczny, wytrwale pędzący do przodu niszczyciel. Napiszę tylko, że to jeden z najbardziej intensywnych utworów Kanadyjskiej Brzytwy jakie kiedykolwiek powstały. Tekstowo jest to swojego atak na komercję, muzyków, którzy sprzedali swoje dusze, przy jednoczesnym zapewnieniu, że taki problem nigdy dotknie Razora. I trudno nie uwierzyć w ostre słowa napisane przez Dave’a Carlo kiedy to w środku utworu z niesamowitą dynamiką zostają wykrzyczane na tle znakomitego, agresywnego riffu, który może to nie poraża złożonością, ale niesamowicie wbija się w pamięć za sprawą brutalnego, pełnego pasji zacięcia. Nawiązując do tytułu kawałka: Razor nie wbija fanom noża w plecy tylko kopie prosto w mordę.
Środek albumu naznacza kompozycja tytułowa...”Shotgun Justice”. Muzycy najwyraźniej wymierzają tutaj sprawiedliwość ludziom, którzy to jeszcze nie poznali się na talencie kanadyjskiej ekipy. Zwiastuje to już techniczny, grany bez pośpiechu riff, który gitarzysta oferuje na samym początku. Potem napięcie tylko wzrasta i od rytmicznego kroczenia podbijanego dudniącym basem i podwójnym biciem stopy, całość przeradza się w typową rzeźnię. Świetne zmiany tempa, nienaganna rytmika, a to wszystko bez stylistycznej przesady. Gitarowa napaść lidera zostaje uwypuklona za pomocą bardzo ciekawej, granej tappingiem solówki. Nie do przeoczenia jest fakt, że utwór – jako drugi w historii zespołu – ukoronowany został teledyskiem (polecam, rzecz wykonana z przymrużeniem oka).
Utworu tytułowego kulminacyjnym momentem tego dzieła nazwać nie można, gdyż....następujące po chwili „Parricide” niczym mu nie ustępuje. Dzikie zdzieranie gardła przez Boba, przyjemne na swój sposób poczucie gęstości na linii dwutakt perkusyjny – gitarowe ciosanie. Największe wrażenie robi jednak moment wpisujący się w schemat: wers wokalny – chore solo gitarowe – wers wokalny – chore solo gitarowe itd... Po raz kolejny: przykuwająca uwagę, krótka, brutalna, muzyczna lekcja.
Numer dziewiąty to „American Luck”. Rzecz na swój sposób bardzo chwytliwa, (ale bez przesady – to nadal ten sam jadowity Razor). Nic dziwnego, że również ta kompozycja została zilustrowana dobrym, nawet zabawnym teledyskiem. Na wejściu słychać nieco zawadiacką partię basową, która to potem wyznacza riffowe kierunki w reszcie utworu. Kawałek w głównej mierze został oparty na tendencji, (pozwolę to sobie wyłożyć łopatologicznie): wers wokalny na tle bardziej stonowanego riffu – ostrzejsza, pełniejsza wersja wcześniejszej zagrywki. I tak na przemian, choć utwór to rzecz jasna nie jeden schemat, a również inne czynniki. Zwróćcie też uwagę na zagraną z pasją, niemal podniosłą partię solową.
I tak, ledwo żywy dobijam do dziesiątki: „Brass Knuckles”. Bezpośredni anty-społeczny tekst rzecz jasna masakruje, ale nie tak jak sama muzyka. Pierwsza część - kiedy to okazję mamy usłyszeć wolniejsze walcowanie z dobrze wyeksponowanym basem i sugestywnym, acz nie gęstym, dobrze dopasowanym riffowaniem – pozwala wchłonąć ciężką atmosferę kompozycji. W środku jednak następuje przełom – wjazd z żwawym, niezwykle ostrym i naprawę szybko kostkowanym, ociekającym mocą riffem. Na takie momenty warto czekać. Przysłowiowe ciary gwarantowane. A dalej jest jeszcze lepiej, chociażby ze względu na radujące ośrodek słuchowy, gwałtowne rytmiczne wtręty – w pewnym sensie typowe już dla Razora.
Następny utwór to nieco mniej agresywne „Burning The Bridges”. Z jednej strony chwytliwe zaśpiewy w refrenie, gitary sunące niekiedy niemal z hardrockowym feelingiem, przyjemnie plumkający bas i thrash’n’rollowa solówka; z drugiej zaś typowo thrashowa łupanina kotłów, ostro szatkujące zagrywki, a wszystko to objęte unikalną chrypą Reida. Zapada w pamięć.
Jesteśmy już przy kawałku dwunastym, a zespołowi nadal nie mięknie rura. „Concussion” to kolejny firmowy wykop. Dobrze zaakcentowane kąśliwe zagrywki, oparte na dźwiękach wysokich, wrzeszczące sole gitarowe, typowe szorstkie tremola znakomicie zgrywają się z wokalem, jednak ja osobiście łapie się za serce wsłuchując się tak ostrego rytmiczno-gitarowego pół-łamańca, po którym to Reid zaczyna śpiewać: Evangelists and murderers are ruthless /They seem different but they're really the same”. Zmysł kompozycyjny Dave’a Carlo nie zawodzi, doskonałe wyczucie. Kto by pomyślał, że to tylko dwie minuty z hakiem...
Emocje nie opadają ani na chwilę. Zespół wjeżdża z „Cranial Stomp”. Już na początku słychać kanonadę wściekłych, wciągających riffów, gdzie sekcja rytmiczna nie pozostaje dłużna i ochocza wspomaga całe zamieszania prezentując ukochane przeze mnie „pojedyncze podbicia”. Kiedy utwór rozpędza się na dobre, nie ma już odwrotu. Agresywne okrzyki wokalisty w refrenie to motyw wyborny na koncerty.
I tak dochodzimy do ekstatycznego finału w postaci „Pugilist”. Już sama struktura dzieła kojarzy się z pochodem tytułowego pięściarza w naszą stronę. Najpierw kroczy powoli, wzbudzając strach...Zobrazowane to zostaje niemal marszowym rytmem perkusji i niepokojącymi melodiami gitarowymi, które to nabierają coraz większej dynamiki...Potem następuje już tylko atak, panika i ból. Gitary tną powietrze, Reid z imponującym zacięciem wykrzykuje o tym jak zamieni czyjeś życie w piekło, a słuchacz może nacieszyć się tym, że zamiast dosłownych obrażeń otrzymuje olbrzymią dawkę ciarek na plecach, czego upust znaleźć można w solówce i końcowej orgii dźwięków. Znakomita dramaturgia i takie też zakończenie całej krwawej sztuki. I to wszystko stężone w niecałych 40-tu minutach.

Ocena: 10/10

3 komentarze:

  1. wiem, że głupie tak komentować własne recenzje, ale pamiętam jak w wakacje miałem ten album na odtwarzaczu mp3, kiedy to wstawałem rano, żeby biegać po lesie - podniecenie muzyką zapewniało mi 2 razy większa wydajność. idealna muza do treningów

    OdpowiedzUsuń
  2. Ja nie jestem znawcą Razor i nie pamiętam, czy nawet doszedłem do tej płyty... :| Skoro 10/10 to trzeba by się jednak zapoznać...

    Tomz, wrzucałbyś jakieś linki z YouTube pod reckami na zachętę ;)

    OdpowiedzUsuń
  3. we wstępie jest link na zachętę :D

    OdpowiedzUsuń