piątek, 10 grudnia 2010

"...there is a war, deep in our hearts, and that's where all battles ought to be fought."



Rome - Flowers From Exile

Rome na myspace

Rok wydania: 2009
Gatunek: Neofolk
Kraj: Luksemburg

Tracklista:
1. To A Generation Of Destroyers (1:49)
2. Accidents Of Gesture (5:10)
3. Odessa (4:37)
4. The Secret Sons Of Europe (3:14)
5. The Hollow Self (1:59)
6. A Legacy Of Unrest (4:52)
7. To Die Among Strangers (4:03)
8. A Culture Of Fragments (1:10)
9. We Who Fell In Love With The Sea (4:14)
10. Swords To Rust-Hearts To Dust (3:53)
11. Flowers From Exile (3:13)
12. Flight In Formation (5:37)


Skład:
Jerome Reuter - gitara, wokal
Patrick Damiani - gitara, wiolonczela, bas, perkusja, klawisze
Nikos Mavridis - skrzypce

Autor recenzji: MD


Muzyka ma to do siebie, że jest na tyle różnorodna, iż do jej pełnego nazwania potrzeba często wielu słów, nie wystarczą pojedyncze wyrazy. W znacznej jednak swej mierze muzykę łatwo można nazwać, sklasyfikować jedną ogólnie przyjętą etykietą. I takiej muzyki jest całe mnóstwo. Ale muzyki, która pomimo swej klasyfikacji jest czymś więcej, czymś wybiegającym nie tylko ponad kanon, ale nawet poza przyziemną sferę już nie jest znowu tak dużo. I tak naprawdę jak często powstają tak wyjątkowe płyty? Raz na rok? Raz na pięć lat? Czy może raz na dekadę? Oczywiście nie da się tego policzyć, ale każdy człowiek o mniej więcej zdrowym rozsądku będzie wiedział, że takie albumy powstają rzadko a i po ukazaniu się funkcjonują gdzieś w sobie znanej tylko przestrzeni. Jednym z takich albumów jest najnowsze dzieło Rome zatytułowane "Flowers From Exile". Jego twórcy pochodzą z Księstwa Luksemburga a działają (w tym projekcie przynajmniej) od 2005 roku.

To niebywałe, że w XXI wieku można nagrać TAKĄ płytę. Jaką? Ano będącą czymś w rodzaju wehikułu czasu, przenoszącego nas kilkadziesiąt lat wstecz. Klimat tego albumu oparty jest na Europie lat wojennych, a więc za pewne gdyby chcieć bardziej dokładnie umiejscowić czas i miejsce akcji byłaby to pierwsza połowa dwudziestego wieku, gdzieś między pierwszą, a drugą wojną światową. A może trochę później? W każdym bądź razie skojarzenia z tymi czasami będą wyraźne. Zdecydowanie mocno wpływają na to wplecione poza muzyką fragmenty pieśni patriotycznych czy wojennych oraz takich też przemówień bądź to politycznych, bądź wojskowych. Myślę, że ktoś nieźle wykształcony historycznie z mniejszą lub większą łatwością określiłby konkretnie z czym mamy tu do czynienia. Nie jest to jednak aż tak bardzo istotne, najważniejsze, że idealnie współtworzy klimat albumu, który to zresztą jest jednym z najmocniejszych jego punktów.

Jedną z najlepiej zauważalnych i najbardziej wyeksponowanych rzeczy na płycie są emocje. Najważniejszym sposobem ich przedstawiania jest oczywiście wokal Jerome Reutera. Melancholijny, niekiedy bardzo smutny, poważny i wreszcie głęboki. Pod względem technicznym, ale i estetycznym bardzo przypominający Nicka Cave'a i muszę w tym momencie przyznać, że skojarzenie z tym artystą nie jest tylko moim wymysłem, ale przekonałem się, że kilku innych osób też. W zasadzie jestem pewien, że każdy kto miał do czynienia z legendarnym już australijskim wokalistą, ten bez problemu zauważy podobieństwa pomiędzy dwoma śpiewakami. Oprócz tego porównania należy nadmienić, że głos Jerome niezwykle współgra z napisanymi przez niego tekstami, które dodatkowo wpływają na taki, a nie inny kształt klimatu albumu.

Jeśli chodzi o samą muzykę, ta jest niezwykle intensywna i równie emocjonalna co wokal. Zdecydowanie działa na wyobraźnię, pozwala słuchaczowi przenieść się w czasie, a jego duszy pozwala znaleźć się w innym wymiarze. Wszystkie dźwięki zagrane są z maksymalnym poświęceniem i wyczuciem, idealnie słychać, że ich twórcy wkładają całą duszę i serce w to co robią. Może to już utarty slogan, ale jeśli jest jakaś płyta, która jest jego najlepszym przykładem to najprawdopodobniej jest to ta płyta.

Do wytworzenia specyficznej, fenomenalnej atmosfery użyto różnego instrumentarium, jednak najbardziej wyróżnia się tu bez wątpienia gitara akustyczna, która jest dosłownie wszędzie. Jej fenomenalne kanonady, masa akordów, szybsze lub wolniejsze szarpania strun - to wszystko sprawia, że nie da się tych dźwięków zapomnieć. Jeśli dodać do tego fenomenalne melodie, chóry, oszczędny i nietypowy bas oraz zmienne tempa otrzymujemy z takiego połączenia coś genialnego w swojej prostocie. Bo przecież kompozycje te wcale nie są zbyt skomplikowane, ale ich fenomenalne wyczucie, przekaz i wspominane już wcześniej emocje powodują, że słucha się tego nie tylko z podziwem, ale może i nawet małą łezką w oku i refleksją gdzieś w głowie. Dla mnie to coś niesamowitego i na pewno trudnego do opisania, dlatego sadzę, że słowa nigdy nie oddadzą w pełni tego co mam na myśli. Tego po prostu trzeba posłuchać.

"Flowers From Exile" to jedna z tych płyt, które przyszły w zasadzie niespodziewanie i które namieszały w życiu wielu słuchaczy po stokroć. Z dumą mogę powiedzieć, że w moim życiu "muzycznym" po usłyszeniu tej płyty też bardzo wiele się zmieniło i choć samo nagranie ma dopiero niewiele ponad rok to jednak dla mnie już jest albumem ponadczasowym. I życzę czytelnikom oraz słuchaczom, żeby w ich życiu Rome też tak namieszało.

3 komentarze:

  1. recenzja zachęcająca, będzie to mój pierwszy album z gatunku jakim jest neofolk.

    OdpowiedzUsuń
  2. Geniusz wcielony, mimo że rok minął to jedna z moich ulubionych płyt ever.

    OdpowiedzUsuń
  3. To jedna z tych płyt, o których dużo słyszałem, ale jednak za które się nie zabrałem... Kiedyś na pewno nadrobię.

    OdpowiedzUsuń