środa, 1 grudnia 2010

Believer - Gabriel (2009)


Believer - Gabriel


Data wydania: 2009
Gatunek: Progressive Thrash Metal
Kraj: USA

Tracklista:
01. Medwton 07:23
02. A Moment In Prime 06:07
03. Stoned 04:32
04. Redshift 05:21
05. History Of Decline 03:49
06. The Need For Conflict 05:14
07. Focused Lethality 03:46
08. Shut Out The Sun 05:38
09. The Brave 04:19
10. Nonsense Mediated Decay 08:49
11. Circus 00:28
12. Coordinates 00:23
13. Freedom 04:57

Skład:
Kurt Bachman - gitara, wokal
Joey Daub - perkusja
Jeff King - klawisze i programowanie
Kevin Leaman - gitara
Elton Nestler - bas i programowanie

Gościnnie:
Deron Miller - solo gitarowe (w "Medwton")
William Keller - "głosy" (w "Medwton")
Jim Winters - solo gitarowe (w "Stoned" & "History Of Decline")
Joe Rico - solo gitarowe (w "A Moment In Prime")
Scott Laird - skrzypce (w "A Moment In Prime")
Rocky Gray - solo gitarowe (w "Focused Leathality")
Howard Jones - wokal (w "The Brave")
John & Alexander Boden - "głosy" (w "Nonsense Mediated Decay")

Autor recenzji: Marko

16 długich lat. Właśnie tyle fani ambitnego thrashu musieli czekać na nowy studyjny album muzyków Believera. Poprzednie trzy dzieła zespołu, a więc młodzieńczy, thrashowy "Extraction From Mortality" z 1989, kontynuujący stylistykę debiutu, ale bardziej urozmaicony "Sanity Obscure" z 1990, oraz natchniony i progresywny "Dimensions" z 1993 roku, ewentualnemu następcy zawiesiły poprzeczkę bardzo wysoko. Zespół rozpadł się około roku 1994 i przez długi czas nie było nawet cienia nadziei na reaktywację grupy. Na szczęście także i tym razem sprawdziło się słynne przysłowie o wilku powracającym do lasu - po ponad dekadzie przerwy Kurt Bachman oraz Joey Daub (liderzy kapeli) postanowili skomponować i nagrać swój czwarty album. Ujrzał on światło dzienne 17 marca 2009 roku. Czy „Gabriel” dorównuje swoim poziomem poprzednikom? Czy spełnił oczekiwania wygłodniałych fanów?



Dorównanie starym dokonaniom było zadaniem trudnym, ale nie niemożliwym. Sami muzycy przekonywali, iż ich najnowszy album będzie łączył „stare” z „nowym”, tak, aby zachowując indywidualny charakter poczynań Believera, mogli jednocześnie odkrywać nowe obszary muzycznego świata. Takie podejście zlikwidowało w zarodku zagrożenie zaserwowania słuchaczom niekoniecznie strawnego, odgrzewanego kotleta. Jak ma się ostateczny efekt do planów i zapowiedzi? Co z tego wszystkiego wyszło?

Chyba najbardziej rzucającą się w uszy zmianą, w porównaniu ze starymi płytami, jest nowy wokal Kurta Bachmana. Jego partie są troszkę czystsze i wyższe niż kiedyś, przypominają skrzyżowanie głosów Mike’a Schmiera (Destruction) i Roba Urbinatiego (Sacrifice). Gardłowy Believera nagrał naprawdę dobre wokale, jednak ja z początku byłem zawiedziony, że lider zespołu nie kontynuował stylu z Dimensions, czyli krzyku typu „thrashowy Schuldiner”, który moim zdaniem był dla niego optymalny. Teraz trochę mi przeszło, płyta jest zamkniętą całością i nowe wokale są jej nieodłączną częścią. Mam jednak nadzieję, że w przyszłości frontman grupy powróci jeszcze do takiego sposobu śpiewania jak na wspomnianej trzeciej płycie, czyli nieco niżej i z chrypą.

Pod względem instrumentalnym nie można Gabrielowi nic zarzucić. Stara gwardia w osobach Kurta Bachmana oraz Joey’a Dauba spisała się bez zarzutu, a nowi członkowie Believera wpasowali się zespołowy organizm tak, że aż trudno uwierzyć, iż nie grają oni w nim od lat. Bardzo dobre, wyraziste i charakterystyczne riffy, ciekawe harmonie, pomysłowe i inteligentnie rozbudowane aranżacje – z tego ten band słynął zawsze i nie inaczej jest tym razem. Nowością są partie klawiszy, które na szczęście nie wybijają się na pierwszy plan, a tworzą interesujące, odpowiednio klimatyczne podkłady. Ciekawym uzupełnieniem trzonu kompozycji są również różnorakie sample oraz inne bliżej niezidentyfikowane dźwięki, których na "Gabrielu" znalazło się dość dużo. Jako dodatkowe „przyprawy” sprawdziły się idealnie.

Ważnym smaczkiem albumu jest z pewnością spory udział muzyków spoza zespołu. Wśród licznych gości nie zabrakło także starych znajomych grupy: Jima Wintersa (basista i gitarzysta w czasach "Dimensions"), Williama Kellera (narrator w jednym utworze na "Dimensions") oraz Scotta Lairda (skrzypek grający na każdym LP Believera). Ich popisy oraz gościnne solówki i wokale innych muzyków niemal perfekcyjnie wpasowały się w złożoną zawartość płyty, czyniąc ją jeszcze bogatszą.

Kilka słów na temat produkcji krążka. Gabriel posiada dość staro-szkolny szlif brzmieniowy, jednak w pozytywnym tego słowa znaczeniu – płyta od strony produkcyjnej nie brzmi przestarzale, a bardzo naturalnie; jest tu sporo dołu, świetnie nagrany bas, przytomnie schowane klawisze, przejrzysta perkusja i odpowiednio wyeksponowany wokal. Pewne kontrowersje wprowadził natomiast dźwięk gitar, który nie każdemu musi się podobać. Niektórzy ortodoksi narzekali, że brzmienie tych instrumentów nie jest zbyt „tłuste”, że nie ma w nich tyle mocy i szorstkości ile powinno być, że są zbyt „lotne”... Ja jednak nie mam z nimi żadnego problemu, odbieram tę specyficzną produkcję albumu jako część większej całości, tworzącą unikalność "Gabriela". Tak więc brzmienie krążka uważam za bardzo dobre, chociaż wolałbym, gdyby panowie po prostu udoskonalili sound z mojego ukochanego "Dimensions". Ale to tylko takie moje małe zboczenie ;-)

Wypadałoby jeszcze wspomnieć kilka słów o warstwie lirycznej "Gabriela", tym bardziej, że zespołowi przypięto kiedyś (niechcianą) łatkę zespołu chrześcijańskiego, co dla wielu fanów metalu – nie wiedzieć czemu – jest równoznaczne z grzechem śmiertelnym. Cóż, twardogłowi ortodoksi pewnie i tak nie sięgną po ten album, ale ludzie, którzy nie lubią zbyt silnych i dosłownych akcentów religijnych w tekstach, nie mają się czego obawiać. Zespół nie przegiął pod tym względem, a słyszałem wręcz głosy, że ostatni Type O Negative ma bardziej religijne liryki... Cytatów z Biblii na "Gabrielu" brak, pojawiają się za to wątki kosmiczne (zjawiska astronomiczne, istoty pozaziemskie), a jeden numer dotyczy nawet komputerów i Internetu. Oczywiście zespół nie wyrzekł się swojej przeszłości, o czym świadczy chociażby tytuł albumu; w tekstach również można doszukać się pewnych nawiązania do biblijnych klimatów, jednak nie jest to ujęte w oczywisty, dosłowny sposób. Ogólnie rzecz biorąc, liryki są trochę zakręcone, sporo w nich przenośni i nie do końca jasnych sformułowań, ale są spójne i ciekawe. Mimo tego i tak zdaję sobie sprawę z tego, że o czymkolwiek Believer będzie miał teksty, to i tak panowie stoją na straconej pozycji, bo nie dogodzą pod tym względem wszystkim swoim fanom/nie-fanom... No ale zostawmy już te rozważania, czas opisać trochę poszczególne kompozycje.

Płytę rozpoczyna króciutkie intro (powtórka z „Arise” Sepultury?), po którym rusza agresywny „Medwton”. Jest to udany, dynamiczny otwieracz, w którym obok szybkich, thrashowych riffów pojawiają się również bardziej stonowane i nowocześniejsze zagrywki. Podczas zwrotek warto zwrócić uwagę na stylowo ponure, przestrzenne partie klawiszy, które dobrze uzupełniają gitarowe riffy. Wyróżnić trzeba również gęstą pracę perkusji – Joey Daub jak zwykle się nie oszczędza. Kawałek wieńczy ponad minutowe outro, złożone z różnych bliskowschodnio brzmiących wokaliz. Nad całością numeru unosi się dość osobliwa, duszna atmosfera, charakterystyczna dla tego krążka. Mocne wejście.

„A Moment In Prime” otwiera solowa partia perkusji, trochę podobna do tej z „Wisdom’s Call” z albumu "Sanity Obscure". Na szczęście już po chwili utwór zaczyna żyć własnym życiem i bardzo ciekawie się rozwija – są tutaj frapujące partie nieprzesterowanej gitary, intrygujące, ciężkie riffy, niezwykłe motywy wyczarowywane przez klawisze Jeffa Kinga... Do tego dochodzi chwytliwy, ostry i motoryczny refren. Kontrastowo solo gitarowe jest melodyjne i nastrojowe, grane z dużym uczuciem. Dzieła zniszczenia dopełnia niezwykła końcówka, oparta na pulsacji reggae’a, w którą doskonale wpleciono skrzypce Scotta Lairda (bardzo udane nawiązanie do kawałka „Dimentia” z "Dimensions"). Kosmos. Genialny utwór, zdecydowanie jeden z najlepszych na tym wydawnictwie.

„A Moment In Prime” bardzo płynnie przechodzi w „Stoned”. Utwór ten rozpoczyna się nietypowo – od dźwięków imitujących trochę fałszujące pianino... Przez chwilę słuchacz może czuć się lekko zdezorientowany, jednak po kilku sekundach jesteśmy w domu: następuje gwałtowny, huraganowy atak gitar i death metalowe kostkowanie (tremola prawie jak w czasach "Extracion From Mortality"), które następnie przechodzi we wgniatające w ziemię, potężne, monumentalne wręcz riffy. Swobodne zmiany dynamiki wpływają bardzo pozytywnie na motorykę tego numeru. W tle momentami ciągle słychać pokraczne, pianinowe dźwięki... Intrygujące połączenie.

„Redshift” dotyczy spraw kosmicznych i w takim klimacie utrzymane jest jego otwarcie. Przestrzenne plamy klawiszy, intrygujący motyw sekcji rytmicznej i tajemniczo brzmiące, nastrojowe nucenie Kurta. Po chwili wchodzą ciężkie gitary i całość nabiera „kopa”. Po raz kolejny na tej płycie zespół nie serwuje nam tylko „ciągłych” riffów, a stosuje także dość często „pauzujące”, urywane zagrywki gitarowe. Na początku trzeciej minuty następuje bardzo inteligentne wyciszenie i ni stąd, ni zowąd pojawia się kapitalna rockowa solówka na podkładzie delikatnych, klawiszowych muśnięć... Później znowu wracają dudniące metalowe riffy i całość naturalnie powraca na poprzednie tory. Słucha się tego wręcz z otwartymi ustami! Koniec utworu, podobnie jak wstęp, sprawia niepokojące wrażenie, czasami niemal czuć ciarki na plecach... Kapitalny klimat.

Kolejnym numerem w kolejce jest „History of Decline”. Zbudowany z dość nietypowych riffów na początku wywołuje trochę dziwne, „gryzące” odczucia. Pod względem wokalnym skonstruowany jest dość ciekawie – w "refrenie" oprócz wydzierającego się Kurta słychać w tym samym momencie dublujący go, melodyjny głos. Ten zabieg oraz pojawiające się tu i ówdzie w zwrotkach "szepty", skojarzyły mi się dość mocno z Cynic. Ciekawy, nastrojowy fragment rozpoczyna się w 3 minucie - ponure gitarowe harmonie mogą trochę przywodzić na myśl klimat płyty "Renewal" Kreatora. Cały utwór utrzymany jest w dość chorym, paranoicznym wręcz klimacie i na początku można mieć problemy z jego zaakceptowaniem, ale zaręczam – wraz z kolejnymi odsłuchami to uczucie mija.

Nikt za to nie powinien mieć problemów z natychmiastowym zaakceptowaniem kolejnego numeru. „The Need For Conflict” to potężny, thrashowy wykop, który z pewnością ucieszy fanów wczesnego oblicza Believera. Jedynym zaskakującym fragmentem może być wstawka w środku numeru, utrzymana w bliskowschodnich klimatach, poza tym utwór jest typowo metalowym przyłożeniem. Dynamika, moc, przebojowość, zadziorność – wszystko to tutaj jest, lekko odświeżone, trochę unowocześnione w stosunku do starych płyt, ale w dalszym ciągu utrzymane na bardzo wysokim poziomie.

To samo w sumie można napisać o „Focused Lethality”, którego riffy dość wyraźnie nawiązują do gitarowych patentów grupy z okresu Sanity Obscure. Obłędne przejścia i fragmenty solowe w środku utworu oraz chwytliwa motoryka całości powinny zadowolić nawet najwybredniejszego thrashera. Stary, dobry Believer w nowym opakowaniu.

„Shut Out The Sun” zaczyna się trochę nietypowo jak na Believera. Dość skoczne, urywane gitary, uzupełnione swobodną, miękko grającą perkusją – czegoś takiego jeszcze chyba nie było. Jednak gdy po chwili pojawiają się ciężkie, motoryczne riffy zwątpienie szybko mija - od razu wiadomo, że to ciągle ten sam zespół, który stworzył "Dimensions". Zaskoczenie przychodzi ponownie w momencie, gdy z głośników wybrzmiewa... melodyjny, wyśpiewany przez Kurta refren! Przyznam, że początkowo byłem dość zaskoczony tym rozwiązaniem, ale w miarę szybko uznałem, że jest to interesująca próba urozmaicenia ostrych wokali Bachmana. Próba ciekawa i co najważniejsze - udana. Intrygująca jest również sama końcówka utworu, która brzmi trochę niczym zmodyfikowane zakończenie „I’m Broken” Pantery, z dodanymi delikatnymi muśnięciami klawiszy, odgłosami bicia dzwonów i tym podobnymi dodatkami... Kolejny dobry, mocny kawałek.

„The Brave” to chyba najbardziej kontrowersyjny numer na "Gabrielu". Melodyjne, delikatne zwrotki zaśpiewane gościnnie przez Howarda Jonesa czystym, troszkę „płaczliwym” głosem mogą wydawać się dość dziwne i raczej nie powalają. Refren za to oparty jest na ciekawym kontraście - zbudowany z wydzierających się naprzemiennie Kurta i Howarda, robi dobre wrażenie. Melodyjne fragmenty solowe dobrze wpasowują się do nastroju kawałka. Dzisiaj nie mam już z tym utworem takich problemów, jakie miałem na początku – muzycznie jest naprawdę w porządku, ale ciągle uważam, że od strony wokalnej można było trochę lepiej go zaaranżować. Cóż, być może była to pewna próba przypodobania się trochę młodszej części publiczności, fanom modnych zespołów. Czy udana? Nie mnie oceniać, ale na listach przebojów ten kawałek się nie znalazł...

Ostatni pełnoprawny i jednocześnie najdłuższy utwór na albumie to potężny quasi-instrumental, zatytułowany „Nonsense Mediated Decay”. Narratorami opowiadanej podczas trwania numeru historii o istotach pozaziemskich są John Boden (przyjaciel basisty grupy), oraz jego syn Alexander. Sam kawałek zbudowany jest z 4 połączonych ze sobą części, co odbieram jako takie swobodne nawiązanie do utworu „Trilogy of Knowledge” z "Dimensions", który to (wliczając intro) również składał się z tylu części. Poza tym jednak „Nonsense Mediated Decay” ma niewiele wspólnego ze swoim poprzednikiem - operowych i klasycznych naleciałości tu brak, również klimat tej kompozycji jest całkowicie odmienny. Jest to nastrojowa, mocna, potężnie brzmiąca, melodyjna, epicka opowieść. Jak dla mnie to instrumental niemal kompletny, zawierający wszystko to, co potrzeba w takich kompozycjach... Nie razi w nim nawet brak solówek – nie ma tu dla nich miejsca, a gęsty klimat tego dzieła sprawia, że po prostu nie są one nawet potrzebne. Od strony gitarowej niejednokrotnie słychać w tym numerze kapitalne zagrywki przypominające swoim monumentalizmem "...And Justice For All" Metalliki, bądź też riffy utrzymane w klimacie krążka "Sanity Obscure"". Uwagę zwraca również bardzo ciekawa, luźna struktura utworu; przejścia pomiędzy poszczególnymi fragmentami nie zawsze są płynne, czasami słychać, jakby wkradała się tutaj nutka awangardowych improwizacji oraz zabaw różnymi dźwiękami i samplami. Niektórzy fani nie lubią kawałka wieńczącego "Gabriela"", uważają go za przekombinowany, nieskładny i „nonsensowny”; inni natomiast uwielbiają go za jego klimat, pomysłowość, świetne zagrywki oraz riffy. Cóż, kwestia gustu, ja akurat należę do grona zagorzałych sympatyków.

Co ciekawe – słuchacz obeznany z twórczości innej legendy tej odmiany metalu, wyłapie z pewnością podobieństwa ostatniego numeru "Gabriela" do pewnego utworu zespołu Tourniquet. Wspaniały „The Skeezix Dilemma” również był monumentem umieszczonym na samym końcu albumu ("Pathogenic Ocular Dissonance") i pojawiły się w nim podobne elementy - chociażby motyw cyrkowy, czy też dziecięca narracja. Inspiracja? Nawiązanie? Myślę, że raczej przypadek, bo to tak, jakby teraźniejsza Metallica podpatrywała Megadeth z początku lat 90tych – abstrakcja. Believer momentami raczej „puszcza oczko” do fanów swojej starszej twórczości: pojawiająca się na początku 7 minuty wstawka z biciem serca (znacie „Stop The Madness”?) jest chyba tego najlepszym przykładem.

Trzy ostatnie ścieżki (tracki numer 11, 12 i 13) to ukryte "żartobliwe utwory bonusowe" niewymienione w spisie. "Circus" jest nagraniem reklamy cyrku, "Coordinates" jest trudny do rozszyfrowania (zakłócenia radiowe?), natomiast "Freedom" to chaotyczny (jazzowy, ha!) mix zagrywek sekcji rytmicznej z różnymi riffami i fragmentami albumu.

Podsumowując: Osobiście wyżej cenię poprzednie, klasyczne płyty tej kapeli, ale trzeba przyznać, że odnowiony Believer powrócił na scenę w wysokiej formie. Nie zapominając o swojej przeszłości spróbował wielu świeżych rzeczy, które nadały nowemu krążkowi indywidualny charakter i udanie go urozmaiciły. "Gabriela" można nazwać unowocześnioną mieszanką "Sanity Obscure" (zadziorność, dynamika pewnych fragmentów) i "Dimensions" (progresywność, osobliwy klimat, niektóre pomysły), pozbawioną elementów operowych, ale posiadającą wiele innych oryginalnych i interesujących rozwiązań. Believer nigdy nie grał prostej muzyki, w jego twórczości zawsze było dużo techniki, smaczków i zawiłości. Podobnie jest i teraz, tak więc nie każdemu słuchaczowi ta płyta się spodoba, jednak ja ze swojej strony polecam ją wszystkim fanom inteligentnego metalu.

Z czystym sumieniem stawiam najnowszy album Believera na półce obok poprzednich dzieł grupy i z niecierpliwością czekam na kolejne wydawnictwa tego zespołu. Czym zaskoczą tym razem?

Faworyci: A Moment In Prime, Redshift, The Need For Conflict

Ocena: 9/10

3 komentarze:

  1. Z oceną się w sumie zgadzam, bardzo lubię tych katoli. No i ostatnio wszyscy śpiewają pod Bachmana z tej płyty...najpiew Urbinati, teraz Shaefer...pewnie niedługo Belladonna :D

    OdpowiedzUsuń
  2. i jeszcze...co mnie niszczy na tym albumie, to coś czego w dniu premiery byłem jeszcze połowicznym przeciwnikiem...szalone klawisze. Są świetne. Dobra decyzja rozwojowa dla zespołu.

    OdpowiedzUsuń
  3. Jeśli chodzi o klawisze, to z reguły ja również jestem sceptyczny... W tym jednak przypadku znałem owego klawiszowca już z jego poprzednich dokonań i wiedziałem, że siary nie będzie :) Jeff King udziela się chociażby z zaprzyjaźnionym z Believerem zespole gotyckim Fountain Of Tears (na perce bębni tam także Joey Daub, a wiosła obsługują kolesie z Sacrament) i klawisze są tam bardzo dobre, klimatyczne... Ot chociażby w tym kawałku:

    Klip do numeru Sleeper - http://www.youtube.com/watch?v=G3Ok4QUWvEw

    OdpowiedzUsuń