czwartek, 9 grudnia 2010

Coroner - Grin (1993)



Coroner - Grin
Coroner na myspace

Rok wydania: 1993
Gatunek: Progressive Thrash
Kraj: Szwajcaria

Tracklista:

1. Dream Path (1:12)
2. The Lethargic Age (4:17)
3. Internal Conflicts (6:19)
4. Caveat (To The Coming) (6:37)
5. Serpent Moves (7:36)
6. Status: Still Thinking (6:14)
7. Theme For Silence (1:32)
8. Paralized, Mesmerized (8:06)
9. Grin (Nails Hurt) (7:21)
10.Host (8:17)

Skład:
Ron Broder – wokal, bas
Tommy Vetterli - gitara
Marky Edelmann – perkusja

Autor: Tomz

Recenzja, którą (mam nadzieję) zaraz przeczytacie została przeze mnie popełniona w lutym tego roku z myślą o stronie www.serwis.metalcave.org. Od czasu publikacji sporo jednak się zmieniło. Hmmm...zmieniło się wszystko. Otóż, w czerwcu świat leniwie obiegła wieść, że mistrzowie technicznego grania z kraju sera i zegarków reaktywowali się. Pamiętam, jak wróciłem do domu w pewne upalne popołudnie i przeczytałem tę wiadomość...to było jak pozytywny strzał w pysk. Reaktywacja Coroner była do tej pory jedynie abstrakcją, pobożnym życzeniem, o którym ciągle gadało się w pewnych kręgach. W prawdzie, póki co wiadomo tylko o zapowiedzianych występach na Hellfest Summer Open Air oraz Maryland Death Fest. Premierowy album to jedynie coś opcjonalnego...ale to chyba dobrze? Powracają bez nadęcia, ze szczerymi intencjami, czego chcieć więcej? Jednak reaktywacje takich kultowych kapel - o ile w grę miałaby wejść nowa płyta - to coś ryzykownego. Tak łatwo przecież zrobić z siebie pajaca i zmieszać legendę z błotem. Ja jednak wierzę w trio z Zurichu. Wszak nigdy nie splamili się gównem. Zapraszam do lektury.



Nagrywano już albumy muzyczne, których można słuchać po stokroć, a nadal wydają się tak samo gówniane. Są nagrania, które porywają przy pierwszej styczności, a wraz z biegiem czasu zaczynają nużyć, porażać trywialnością. Istnieją też płyty, których unikalność odkrywamy dopiero z kolejnymi odsłuchami... Inną kategorią są nagrania, które oczarowują już przy pierwszym podejściu, a z każdym następnym miłość staje się jeszcze większa. Tak byłe ze mną i piątym albumem studyjnym Coroner – „Grin”.
Ciężko jest pisać o muzyce tak, by oddać jej rzeczywistą wartość. Jeszcze ciężej jest ją uczciwie zaszufladkować. Mogę jednak powiedzieć, że na pierwszych czterech albumach Szwacjarzy zaprezentowali ponadprzeciętne granie, oscylujące wokół technicznego thrashu. Z płyty na płytę stawali się coraz lepsi, muzyczne pejzaże wciągały coraz mocniej i mocniej. I wydawałoby się, że po doskonałym „Mental Vortex” niemożliwe byłoby nagranie albumu z jeszcze bardziej oddziaływającą na słuchacza muzyką. A jednak w świecie dźwięku zdarzają się cuda... dosyć jednak tych farmazonów.
Żeby osiągnąć zamierzony – miejmy nadzieję – efekt, panowie musieli wyjść poza ramy szeroko rozumianego thrash metalu. Tzn. może nie tyle „musieli”, co po prostu to zrobili. Bo szczerze mówiąc wątpię, aby muzyka zawarta na „Grin” była wynikiem jakiejś zimnej kalkulacji. Znając talent tego tria można wywnioskować, że piąty album grupy to efekt naturalnego rozwoju muzycznego, progresji.
Pierwsza rzecz o jakiej wypada wspomnieć przy opisywaniu tegoż dzieła to tzw. klimat. Ten nie uległ znacznej zmianie. Taka podróż przez mroczne i tajemnicze obszary ludzkiej świadomości, przy czym jednak słowo „smutek” jest zupełnie nie na miejscu. Odczuwam za to tłustą nutę zmysłowości. W każdym razie – na pewno nie jest to album dołujący, za to refleksyjny.
Inaczej ma się sprawa z kompozycjami. W porównaniu z poprzednimi płytami Szwajcarów więcej tutaj przestrzeni, „powietrza”, miejsca; przy czym jednak nie jest to dzieło minimalistyczne, wręcz przeciwnie – to nagranie bogate. Poszczególne muzyczne składniki zostały połączone ze sobą tak, aby porywać, jednak bez efektu przepychu czy ciasnoty. I choć niektórzy mogliby uznać „Grin” za płytę zimną, ja uważam ją za album soczysty, mięsisty i pełen emocji (które przecież nie muszą być równe szaleńczym spazmom). Swoisty muzyczny zapis odczuć stworzony przez doświadczonych muzyków, którym nie potrzebne było opieranie się na przypadkowych dźwiękach.
Zresztą czego tu nie ma? „The Lethargic Age”, choć wydaje się tworem najbardziej oszczędnym, to momentalnie wprawia słuchacza w rodzaj transu i osłupienia. „Internal Conflicts” wciąga zarówno swoją thrashową gwałtownością, ciężarem jak i bogatym ogrodem kuszących, niepokojących i chwytliwych zarazem zagrywek. „Caveat (To The Coming)” brzmi dla mnie jak nasycony dźwiękowym erotyzmem metal grany przez muzyków jazzowych... bez popadania w jazz. „Serpent Moves” to elektryzujący, tańczący na granicy szaleństwa numer, gdzie pewna psychotyczna, wkręcająca zawadiackość miesza się z ciężkim, refleksyjnym nastrojem. Wybaczcie mi ten bełkot, ale tak to można określić. „Status: Still Thinking” to ostry, kroczący, nawet i bujający zabójca, nie pozbawiony przy tym psychodeli i drugiego dna. „Paralized, Mesmerized” kopie umysł w piękny sposób. Nie wiem co wysuwa się tutaj na przód? Tajemniczość? Intensywność? Nostalgia? Może wszystko naraz... W każdym razie sugestywne, solówkowe, mocno podchodzące pod jazz pasaże wręcz wzruszają i zaskakują ciekawym „wybrnięciem” z głównych motywów kompozycji. „Grin (Nails Hurt)” to nieco „odhumanizowany” utwór, który szybko nasącza się dynamiką i brutalnością. Wszystko to przeplata się z niezwykłą, nienachalną melodyką. Z kolei w „Host” bez szwanku, za to w monumentalnie kunsztowny sposób, połączono gęste brutalne ataki, oniryzm i wrażenie odlotu w inny wymiar. Muzyczną treść albumu uzupełniają dwie intrygujące miniatury: plemienne „Dream Path” oraz bardzo niepokojące, skrystalizowane jakby z odgłosów natury „Theme For Silence”. Warto też wspomnieć, że pojawiające się gdzieniegdzie elektroniczne urozmaicenia wcale nie psują muzyki ani nie odbierają jej organiczności. Wszystkie wykorzystane dźwięki dodają kompozycjom polotu.
Oczywiście taki szybki, trywialny przegląd programu płyty – w przypadku takiego dzieła – nie będzie raczej zawierał wszystkich potrzebnych słuchaczowi informacji. Są to utwory tak wielowymiarowe, mnogie w zaskakujący motywy, że żeby oddać ich kwintesencję potrzebowałbym rozdziału na każdą z kompozycji. Dlatego najlepiej zgłębiać „Grin” samemu, bez pomocy naukowych.
Trudno w końcu, by taki skład mógł stworzyć coś banalnego, dającego się określić w zaledwie kilku zdaniach. A panowie byli tu najwyraźniej u szczytu swojej formy. Ron Broder... ciężko znaleźć drugi taki głos. Bardzo głęboki i jadowity zarazem; w tej samej mierze nieczysty jak i płynny. Zupełnie jakby z zaświatów. Do tego jego praca na basie: tłusta, pulsująca, niepozbawiona pozametalowego feelingu. Tommy Vetterli... bez wątpienia jeden z nalepszych gitarzystów w thrash metalu. Pomijam już nawet jego oszołamiającą, bezbłędną technikę. Zaskakuje jego inwencja. To, co generuje na tym albumie, mogłoby być pożywką dla setek przypadkowych metalowych szarpidrutów. Postępowe (zero zastoju i stagnacji ludzie), oryginalne riffy i takie też partie solowe. Wychodził facet poza kanon... Świetny materiał na dreszcze.
A na koniec perkusista i aktywny kompozytor Marky Edelmann. Może i jego gra nie zrobi dziś wrażenia na miłośnikach zabójczego napierdolu na triggerach czy zwolennikom nieustannych, szpanerskich przejść. Ja wiem jednak, że to znakomity bębniarz. Posłuchajcie tych smaczków, motywików, drobnych kilkusekundowych zagęszczeń – szczególnie jeśli chodzi o stopy. Granie z niezwykłą klasą i wyczuciem. Jak i w przypadku pozostałych członków...
I to się nazywa wszechmogące trio, grające wszechmogącą muzykę, które nagrało jeden z najlepszych albumów metalowych w dziejach.
Jestem świadom faktu, że moją opinię może podzielać niewielka liczba fanów metalu. Wiem, że wiele osób zawiodło się na piątym albumie Coroner – wystarczy poczytać opinie na temat płyty, jakie to krążą po internecie. Można natrafić na bezmózgich ignorantów twierdzących, iż „Grin” to groove metal. Cóż... zdarzają się osoby z zachwianiem wartości muzycznych. Ja jednak mówię: pieprzcie to, otwórzcie się na nowe doznania i dajcie posiąść się tym dźwiękom. Kocham ten album, ma wszystko czego mi potrzeba.

Ocena: 10/10

9 komentarzy:

  1. Dojrzały Coroner stworzył kapitalny krążek. Jeden z najlepszych albumów metalowych ever, przy czym osobiście jeszcze wyżej cenię poprzednika, czyli LP Mental Vortex. Szkoda, że Grin to album tak nieznany...

    OdpowiedzUsuń
  2. No niestety... ale w sumie gdyby pokochał to cały świat, to zacząłbym się zastanawiać czy to jest w ogóle dobre :D

    OdpowiedzUsuń
  3. Mnie tam cieszy, jak moje ulubione kapele zyskują nowych fanów :P Coroner zasługuje na to chyba jak nikt inny.

    OdpowiedzUsuń
  4. Zasługuje. Ale ja jestem dziwny :D Wolę się jarać tym elitaryzmem.
    A tak na serio, to wiadomo...byłoby więcej niż dobrze, jakby za takie doskonałe nagrania spłynęło im trochę kasiorki. Bo jak się orientuję, to kokosów nie było. Vetterli to chyba więcej w swoim sklepie zarobił i podczas epizodu z Kreatorem.

    OdpowiedzUsuń
  5. Kurde, bardzo rzadko do tej płyty wracam. Wiem natomiast, że jest wyjątkowa nawet jak na Coroner. Kolejna niedoceniona perła...

    OdpowiedzUsuń
  6. Trzeba przyznać, że to co zrobili na Grin jest niesamowite. Milowy krok do przodu w muzyce metalowej. Znakomity album.

    OdpowiedzUsuń
  7. Kupiłem ten album przez przypadek Zaraz jak wyszedł czyli w 93 roku i wbił mnie w fotel dużo by pisać ale muza broni się sama.MAło znana a Wielka szkoda.Świetna muzA szeroko pojęty metal z elementami elektroniki która robi tu świetną robotę i klimat

    OdpowiedzUsuń
  8. Kupiłem ten album przez przypadek Zaraz jak wyszedł czyli w 93 roku i wbił mnie w fotel dużo by pisać ale muza broni się sama.MAło znana a Wielka szkoda.Świetna muzA szeroko pojęty metal z elementami elektroniki która robi tu świetną robotę i klimat

    OdpowiedzUsuń
  9. Kupiłem ten album przez przypadek Zaraz jak wyszedł czyli w 93 roku i wbił mnie w fotel dużo by pisać ale muza broni się sama.MAło znana a Wielka szkoda.Świetna muzA szeroko pojęty metal z elementami elektroniki która robi tu świetną robotę i klimat

    OdpowiedzUsuń