wtorek, 28 grudnia 2010

Eternal Decision - E.D. III (2002)


Eternal Decision - Ghost In The Machine


Data wydania: 2002
Gatunek: Modern/Alternative Metal
Kraj: USA

Tracklista:
1. Something Strong 03:58
2. I Walk The Line
02:44
3. 1st Sin
04:39
4. No Grip
03:13
5. Scales
03:54
6. Flashback
03:04
7. The Time Has Come
03:25
8. Go
03:14
9. Free
04:24
10. Closer
03:23
11. One Nation 03:26

Skład:
Dave Perkins - wokale
Joe Chambless - wokal, bas
Cory Boatright - gitara, drugi wokal
Tommy Torres - gitara
Kirk Campbell - perkusja 


Autor recenzji: Marko

Zmiany, zmiany, zmiany. Niestety, niekoniecznie na lepsze, a w tym przypadku wręcz zdecydowanie na gorsze... Ewolucja nie zawsze jest dobra. W 2002 roku Eternal Decision pogubili się i wydali bezwzględnie najsłabszy krążek w swojej karierze - "E.D. III".



Żeby nie zmieszać go całkiem z błotem muszę przyznać, że trochę ze starego stylu Eternal Decision się tu jeszcze gdzieniegdzie ostało. Pełny werwy „I Walk The Line” robi całkiem znośne wrażenie, chociaż nie jest to przecież nic wyjątkowego. Mający nieco nadęty, lekko patetyczny, smyczkowy wstęp (nasłuchali się Paradise Lost? hehe...) „Closer” szybko rozkręca się do obrotów podobnych do tych z poprzedniej płyty. Dodatkowo przyjemnie łechce tu uszy efekciarskie solo. Naprawdę niezły „The Time Has Come” posiada refren miło kojarzący się z dynamicznymi kawałkami Megadeth z okresu „Cryptic Writings”. Nawet znalazło się w nim miejsce na długą, świetną solówkę gitarową, utrzymaną w typowo friedmanowskim stylu. No proszę, czyli był potencjał na zrobienie czegoś z wyczuciem i na poziomie! Kolejnym dowodem na to, że muzykom talentu nie odebrało i udało się im wykombinować tutaj również dobre utwory, jest łączący delikatne partie z motorycznym refrenem „Scales”, w którym pojawiła się nawet króciutka, akustyczna solówka. Może utwór ten wokalnie jest troszkę za słodki, może do wywołania emocji na poziomie ”Thru This Pain” jest jeszcze dość daleko, jednak jak na komercyjne wcielenie Eternal Decision jest to numer naprawdę udany i może się podobać.

Niestety na drugim biegunie plasują się utwory zdecydowanie mniej trafione. Już początek płyty delikatnie zwiastuje to, co będzie się działo dalej. Wygładzone brzmienie, zmiękczone wokale, „pauzowane” riffy... „Something Strong” brzmi jakby sofciarska wersja Alice In Chains zechciała nagrać modern metalowy krążek. Raczej ciężko nazwać to imponującym wejściem, chociaż tragedii jeszcze nie ma... Jeszcze. Przesłodzony wokalnie „1st Sin” to jeden z tych utworów, których po twórcach kawałków typu „Hunger” bym się nie spodziewał. Niedaleko tu do komercyjnego (w złym tego słowa znaczeniu) rocka. Dynamiczny „No Grip” brzmi trochę – przykro to pisać - jak autoparodia dawnego stylu zespołu... Ciężko się tego słucha, nie porywa to wcale. Początek „Go” zalatuje nieco ubogim Kornem, natomiast refren tego utworu powoduje szybsze bicie serca... chyba tylko u nadciśnieniowców. Kojarzy się on z... nieee, nie napiszę nazwy tego zespołu, nie przejdzie mi to przez palce. Podpowiem tylko, że chodzi o ten młody, topowy zespół z Niemiec, posiadający wokalistę o bliżej niezidentyfikowanej płci...

To nie koniec przykrych niespodzianek. Jedziemy dalej. Industrialno-metalowy „Flashback” brzmi jak jakiś remix, którego przeznaczeniem było wylądowanie na stronie „B” mało znaczącego singla. W kawałku tym użyto partii wokalnych z utworów pochodzących z poprzednich płyt grupy... Tragedia. Łapania się za głowę ciąg dalszy – czas na „Free”. Cukierkowata ballada ze słodkim wokalem, który dodatkowo momentami został przetworzony (elektroniczne „załamania”) na modłę hitów Cher (!) i innych tego typu utworów wywodzących się z muzyki tanecznej... Ekhm... O co tu kurwa chodzi?! Na komentowanie zamykającego całość, zaangażowanego politycznie „One Nation” nie mam już sił... Są tu sample z przemówieniem George’a W. Busha, proste, dość motoryczne riffy, pseudo-przebojowy refren i patetyczne zagrywki gitary prowadzącej. Uff... Myślę, że tyle wystarczy.

Podsumowując: O ile „Ghost In The Machine” był nieco wygładzony w stosunku do debiutu, ale jednak prezentował naprawdę dobry poziom i mógł się podobać także ludziom wielbiącym mocniejsze uderzenie, o tyle „E.D. III” to już w przytłaczającej większości trochę mdły, zbyt komercyjny album. Zdecydowanie więcej tu "błota" niż "złota". Klapa. Nic dziwnego, że zespół zniknął później na kilka lat i do dzisiaj ciężko mu powstać ze zmarłych...

Faworyci: Scales, The Time Has Come, z trzecim typem ciężko... Niech będzie Closer.

Na zachętę:

Scales

The Time Has Come

Something Strong

Ocena: 4/10

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz