Rok wydania: 1990
Gatunek: Death Metal
Kraj: USA
Tracklista:
1. Lunatic of God's Creation 2:41
2. Sacrificial Suicide 2:51
3. Oblivious to Evil 2:40
4. Dead by Dawn 3:56
5. Blaspherereion 4:15
6. Deicide 4:01
7. Carnage in the Temple of the Damned 3:32
8. Mephistopheles 3:35
9. Day of Darkness 2:05
10. Crucifixation 3:55
Skład:
Glen Benton – wokal, bas
Brian Hoffman – gitara
Eric Hoffman – gitara
Steve Asheim – perkusja
Autor recenzji: MD
Debiut Deicide to płyta, która już od dawna uznawana jest za jedną z najważniejszych pozycji wśród DeathMetalu. Jeśli ktoś nie zna tego albumu to najprawdopodobniej nie jest wielkim entuzjastą gatunku. Postaram się udowodnić wagę tego dzieła.
O czym jest ten album? Tytuły utworów mówią same za siebie, teksty podobnie. W czasach wydawania „Deicide” teksty te z pewnością szokowały i intrygowały. Wiemy już więc, że płyta w warstwie merytorycznej zawiera dziesięć niewiele różniących się od siebie hołdów. Hołdów nie do cesarza, króla czy kogotamkolwiek, tylko do samego szatana! Oczywiście bardziej dociekliwi i mało ograniczeni ludzie wiedzą, że ta przerażająca i obrazoburcza treść nie powinna być odbierana dosłownie, przynajmniej nie w całości(to już jednak temat na osobną dyskusję). Na szczęście warstwa muzyczna jest już sporo bardziej zróżnicowana i rozbudowana. Na pewno nie ma jakiegoś niesamowitego kombinowania, ale nie jest też prostacko. Materiał ten, pomimo swojego ciężaru jest dość chwytliwy, nie jest tak duszny(czy może raczej bezduszny) jak niekiedy to bywa w innych przypadkach. Znajdziemy tu kilka kawałków, które zyskały sobie bardzo dobrą renomę i bez wątpienia są rozpoznawalne wśród odbiorców tego rodzaju muzyki, choćby: „Lunatic Of God’s Creation”, „Sacrificial Suicide” czy „Dead By Dawn”.
Każdy z muzyków ma bardzo wiele do zaoferowania. Steve Asheim jest niesamowicie szybki a przy tym dokładny jak szwajcarski zegarek. Być może w tej chwili jest wielu perkusistów grających z taką prędkością, ale tylko nieliczni radzą sobie za garami tak dobrze jak on. Z kolei bracia Hoffman to jeden z lepszych duetów gitarzystów jakie mogły znaleźć się w Deicide. To, że są braćmi jest ogromnym atutem dla zespołu, dzięki oczywistemu zrozumieniu ich partie tak świetnie do siebie pasują i uzupełniają się. Nie jestem przekonany, czy osobno też byliby tak dobrzy. Na szczęście muzyka grana przez Deicide pozwala idealnie wyeksponować możliwości gitarzystów. Skoro bębny narzucają tak szybkie tempo to i riffy nie pozostają z tyłu. Są ciężkie, ale przede wszystkim dynamiczne. Być może bas na tle reszty instrumentów pozostaje tylko basem, ale musi przecież spełniać swoją funkcję, z tym Glen Benton daje sobie radę bez żadnych problemów. A przecież jego głównym zadaniem jest growlowanie. W tej sztuce wujek Glen jest mistrzem i to nie ulega wątpliwościom. Zresztą, jest tak dobry, że można by powiedzieć iż to właśnie on wynalazł taki sposób śpiewania. Czy jest to prawdą nie mogę stwierdzić, ale nie zdziwiłbym się gdyby w istocie tak było.
Panowie z Deicide swoim debiutem pokazali, że to do nich należeć będzie jeden z piedestałów przeznaczonych dla największych „gwiazd” DeathMetalu. Choć czasy dla tej grupy były różne to ich pozycja się nie zachwiała i przez długie lata jest tak samo mocna jak zawsze. A to świadczy o tym, który zespół jest tytanem ciężkiego grania.
O czym jest ten album? Tytuły utworów mówią same za siebie, teksty podobnie. W czasach wydawania „Deicide” teksty te z pewnością szokowały i intrygowały. Wiemy już więc, że płyta w warstwie merytorycznej zawiera dziesięć niewiele różniących się od siebie hołdów. Hołdów nie do cesarza, króla czy kogotamkolwiek, tylko do samego szatana! Oczywiście bardziej dociekliwi i mało ograniczeni ludzie wiedzą, że ta przerażająca i obrazoburcza treść nie powinna być odbierana dosłownie, przynajmniej nie w całości(to już jednak temat na osobną dyskusję). Na szczęście warstwa muzyczna jest już sporo bardziej zróżnicowana i rozbudowana. Na pewno nie ma jakiegoś niesamowitego kombinowania, ale nie jest też prostacko. Materiał ten, pomimo swojego ciężaru jest dość chwytliwy, nie jest tak duszny(czy może raczej bezduszny) jak niekiedy to bywa w innych przypadkach. Znajdziemy tu kilka kawałków, które zyskały sobie bardzo dobrą renomę i bez wątpienia są rozpoznawalne wśród odbiorców tego rodzaju muzyki, choćby: „Lunatic Of God’s Creation”, „Sacrificial Suicide” czy „Dead By Dawn”.
Każdy z muzyków ma bardzo wiele do zaoferowania. Steve Asheim jest niesamowicie szybki a przy tym dokładny jak szwajcarski zegarek. Być może w tej chwili jest wielu perkusistów grających z taką prędkością, ale tylko nieliczni radzą sobie za garami tak dobrze jak on. Z kolei bracia Hoffman to jeden z lepszych duetów gitarzystów jakie mogły znaleźć się w Deicide. To, że są braćmi jest ogromnym atutem dla zespołu, dzięki oczywistemu zrozumieniu ich partie tak świetnie do siebie pasują i uzupełniają się. Nie jestem przekonany, czy osobno też byliby tak dobrzy. Na szczęście muzyka grana przez Deicide pozwala idealnie wyeksponować możliwości gitarzystów. Skoro bębny narzucają tak szybkie tempo to i riffy nie pozostają z tyłu. Są ciężkie, ale przede wszystkim dynamiczne. Być może bas na tle reszty instrumentów pozostaje tylko basem, ale musi przecież spełniać swoją funkcję, z tym Glen Benton daje sobie radę bez żadnych problemów. A przecież jego głównym zadaniem jest growlowanie. W tej sztuce wujek Glen jest mistrzem i to nie ulega wątpliwościom. Zresztą, jest tak dobry, że można by powiedzieć iż to właśnie on wynalazł taki sposób śpiewania. Czy jest to prawdą nie mogę stwierdzić, ale nie zdziwiłbym się gdyby w istocie tak było.
Panowie z Deicide swoim debiutem pokazali, że to do nich należeć będzie jeden z piedestałów przeznaczonych dla największych „gwiazd” DeathMetalu. Choć czasy dla tej grupy były różne to ich pozycja się nie zachwiała i przez długie lata jest tak samo mocna jak zawsze. A to świadczy o tym, który zespół jest tytanem ciężkiego grania.
Sacrificial Suicide i wszystko jasne. Klasyk i jedyny album Deicide, który znam dość dobrze ;)
OdpowiedzUsuńA ja niestety nie znam żadnego klasyk Deicide. Jeno kilka kawałków (całkiem dobrych z resztą.) Gdy byłem młodszy, no jakieś 5 lat temu, coś mnie w tym zespole odstraszało, tzn. bałem się tego całego "satanizmu" (choć wiem, że Benton wspiera raczej działalność ateistyczną) i może dlatego powinienem obadać kilka ich albumów. W sumie zapoznawani się z czymś, czego niegdyś się bało to piękna rzecz. A co do tego, że Benton wynalazł growling - w nr 1/2006 Mystic Art przeczytałem wypowiedź Erica Hoffmana jakoby to on wynalazł growling i nauczył Bentona (znanego wcześniej z prasy muzycznej jako The Rock) śpiewać w taki sposób.
OdpowiedzUsuńCo do samej recenzji - tak właśnie powinny wyglądać takie teksty. Nie za długie, ale najeżone wszelkimi potrzebnymi informacjami.