piątek, 10 grudnia 2010

Opeth - Orchid (1995)



Rok: 1995
Gatunek:
progressive metal
Kraj:
Szwecja

1. In Mist She Was Standing 14:06
2. Under the Weeping Moon 09:50
3. Silhouette 03:05
4. Forest of October 13:02
5. The Twilight Is My Robe 10:59
6. Requiem 01:08
7. The Apostle in Triumph 13:01

Mikael Åkerfeldt: gitara, wokal
Johan De Farfalla: bas
Anders Nordin: perkusja, pianino
Peter Lindgren: gitara

Autor: Vismund

Odnalezienie swojego własnego, niepowtarzalnego stylu jest niewątpliwie trudne w jakiejkolwiek dziedzinie życia. A co dopiero powiedzieć o muzyce metalowej, która jednak, mimo że niewątpliwie bogata, za niektórych uważana jest za przestawianie od lat tych samych klocków w różnych konfiguracjach? Zatem co ma zrobić utalentowany muzyk aby w końcu zamiast pogardliwych prychnięć w rodzaju "to już było", zyskać sobie powszechne uznanie? Otóż żonglować tymi klockami tak zręcznie i szybko, żeby nawet nikt tego nie zauważył. Aby konstrukcja była tak zwarta i jednolita, że wprawne ucho słuchacza nawet nie zorientowało się, że podaje mu się tylko sprawnie podaną mieszankę. Doskonale z takiego zadania wywiązuje się Opeth.


Debiut dosyć słynnych już Szwedów to pięć bardzo długich, rozbudowanych kompozycji oraz dwie miniatury muzyczne. Mimo że średnia długość utworu to jakieś 10 minut, to nie ma tu mowy o nudzie, a nawet o powtarzalności. O nie, Opeth nie zna słowa takiego jak zwrotka, nie mówiąc o czymś tak obrzydliwie pospolitym jak refren. Za to poszczególne numery zawierają gigantyczną ilość bombardujących, ciekawych, melodyjnych i bardzo charakterystycznych dla Opeth riffów oraz akustycznych zwolnień (które są jedną z podstaw dzięki której album ten ma klimat przez duże K), melancholijnych mrocznych pasaży czy też wściekłych growli Åkerfeldta , a także jego łagodniejszej, poetyckiej strony (jednak troszkę za mało jej tutaj)- stanowiących znakomity kontrast dla fragmentów przepełnionych metalową brutalnością. Miniaturki, jak wiadomo- podtrzymują klimat, są spoiwem łączącym wszystkie utwory w jedną całość. Jednak w Opeth są czymś więcej- "Silhoutte" to 3 minutowa impresja na pianinie. Piękna. Tak pięknych momentów mało w metalu. "Requiem" to akustyczne preludium do "The Apostle In Triumph"- w porównaniu do "Silhoutte" niestety nic szczególnego. Jako wadę albumu należy uznać pewne zagubienie kompozycyjne w niektórych utworach. Akurat na tym albumie przydałoby się mniej, a bardziej z głową. Niektóre fragmenty zdają się do siebie nie pasować ("skoczna" partia basu w środku "The Twilight Is My Robe"). Obok fragmentów wywołujących opad szczęki, znajdują się fragmenty nudne, bądź irytujące. Zwłaszcza nieciekawie brzmią niektóre mocniejsze akcenty. Album ten pozbawiony jest jeszcze charakterystycznego dla późniejszej twórczości Szwedów zmysłu i kompozycyjnego wysmakowania, feelingu właściwemu rockowi progresywnemu.

Dobra, ale to wszystko już było. Co zatem sprawia że album ten jak i cały zespół jest niepowtarzalny? Otóż Opeth na "Orchid" ucieka wszelkim nurtom i klasyfikacjom, tworzy swoją własną niszę. Bierze z kilku gatunków to co najlepsze i maksymalnie wykorzystuje. Muzyka przedstawiona na tym LP jak najbardziej może kojarzyć się z death metalem jak i ze stylistyką doomową czy gotycką, a nawet z klasycznym heavy. Jednak nawiązania te są tak subtelnie i misternie przemieszane, że aż wywierają uczucie skołowania przy pierwszej styczności z twórczością Åkerfeldta i spółki. Opeth krąży i lawiruje po między tymi gatunkami, ale tylko lekko się o nie ociera. Jako zwieńczenie dodaje od siebie niezwykły nostalgiczny klimat, a niezwykły ponieważ pozbawiony jakiejkolwiek przesady i napinki, a wypełniony autentycznymi emocjami. Jednak to wydawnictwo to jeszcze brzydkie kaczątko w dyskografii Księżycowego Miasta.


Brak komentarzy:

Prześlij komentarz