sobota, 15 stycznia 2011

Jeszcze więcej bluźnierstw



Deicide - Legion
Rok wydania: 1992
Gatunek: Death Metal
Kraj: USA

Tracklista:

1. Satan Spawn, The Caco-Daemon
2. Dead But Dreaming
3. Repent To Die
4. Trifixion
5. Behead The Prophet (No Lord Shall Live)
6. Holy Deception
7. In Hell I Burn
8. Revocate The Agitator

Skład:
Glen Benton - wokal, bas
Eric Hoffman - gitara
Brian Hoffman - gitara
Steve Asheim - perkusja


Autor recenzji: MD

Pierwszy krążek Deicide był niemal idealny. Czegoś jednak na nim zabrakło, wydaje mi się, że brzmienia. Kawałki na nim zawarte były same w sobie bluźniercze, ale przez nie do końca dopracowane brzmienie odrobinę pozbawione mocy. W takim razie "Legion" można śmiało nazwać płytą idealną, kompletną, genialną. Być może spora w tym zasługa Scotta Burnsa, który na tym albumie wykonał kawał dobrej roboty.

O ile debiut, można by zmetaforyzować jako podróż do piekła tak na „Legion” akcja zaczyna się i toczy w nim samym, jest więc podróżą przez najgłębsze jego zakamarki. Najdobitniej świadczy o tym wstęp do „Satan Spawn, The Caco-Daemon”, słyszymy tu beczenie kóz czy czegoś w tym stylu i inne efekty potęgujące napięcie. O ile teraz może się to wydawać odrobinę niepotrzebne, to w latach dziewięćdziesiątych mogło szokować. Klimat płyty jest więc jak najbardziej na miejscu i pozostanie taki do końca.
Wspominałem już o brzmieniu albumu. Wspomnę jednak jeszcze raz, gdyż to dzięki niemu zauważyłem pewną bardzo istotną rzecz. Mianowicie, Glen Benton nie jest tylko niezłym instrumentalnym rzemieślnikiem. Powiem więcej (i pewnie nie każdy się ze mną zgodzi), on jest po prostu cholernie dobrym basistą! Niewiele jest death metalowych produkcji, które pozwalają na wychwycenie basu bez żadnego wysiłku, a „Legion” jest tutaj swego rodzaju ewenementem. Oczywiście naczelny obrazoburca Deicide nie zapomina o swojej podstawowej roli. Jego growl, także dzięki lepszemu brzmieniu może się wydawać potężniejszy. Jednak prawdziwym mózgiem zespołu jest perkusista, Steve Asheim. Jego zabójczo szybkie tempo jest niezaprzeczalnie najważniejszym fundamentem muzyki Deicide. Głównie więc dzięki niemu zespół gra tak technicznie. Choć oczywiście każdy z muzyków jest klasą dla siebie, nikt nie potrzebuje reszty partnerów do uzupełnienia swoich niedociągnięć, gdyż takich najzwyczajniej w świecie nie ma. Skoro wszystko tak dobrze wypada indywidualnie, to i jako kolektyw współgra rewelacyjnie. Gra braci Hoffman nie zmieniła się specjalnie od debiutu. Ich gitary wyrabiają tempo narzucone przez perkusję, choć oczywiście nie ograniczają się do bezpodstawnej młocki. Harmonizują ze sobą jak mało który duet, co było wyraźnie już na pierwszej płycie.

Wszystkie kawałki prezentują sobą geniusz i to najwyższej próby. Ja wyróżniłbym spośród nich kilka tytułów, gdyż szczególnie zapadają w pamięć: „Satan Spawn, The Caco Daemon”(klimat!!!), „Trifixion”(z zaskakującą teatralnością), „In Hell I Burn” (tak bardzo charakterystyczny dla Deicide) i „Revocate The Agitator”(który jest niesamowicie reprezentatywny dla albumu).
„Legion” to jeden z pomników Death Metalu, przez wielu fanów uznawany za największe osiągnięcie Deicide, choć przez samych muzyków może trochę zapomniany. Najważniejsze jednak, że po tylu latach od premiery cały czas wyśmienicie się broni i tak naprawdę nie da się wskazać pokaźnej ilości albumów death metalowych, które by mu dorównywały, nie wspominając już o przewyższaniu.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz