Rok wydania: 2008
Gatunek: Power Metal
Kraj: USA
Tracklista:
1. Path To The Fire 04:30
2. Time 06:13
3. Heart Turned To Stone 04:38
4. Mountain Of Dreams 05:10
5. Eyes Of My Soul 04:38
6. Shattered Horizons 05:39
7. Forgotten Realm 07:21
8. On WIngs Like The Eagle 05:41
9. Forged In Steel 03:52
10. Freedom Calls 04:32
11. Man On The Silver Mountain 03:51
Skład:
David Fefolt - wokal
Matthew Mills - gitara
Brian Sanders - bas
Rhino - perkusja
Autor recenzji: Amaranth
Czy ta płyta ma na tyle silną osobowość i jest mentalnie gotowa (tudzież była) na propagowanie całkiem nowego stylu jaki jajogłowe umysły mogą nazwać, powiedzmy Powershred? Po upływie dwóch lat można pokusić się o pewne wnioski. Album onegdaj większej furory nie zrobił a dziś już praktycznie żadna wzmianka o nim się nie pojawia. Przyczyna jest jedna ale bardzo istotna. Co prawda zebrał się tu skład w nazwiskach potężny ale w swej muzycznej treści połączyli dwa style, które mają wąskie grono prawdziwych i szczerych wyznawców. Mowa o rasowej i soczystej odmianie amerykańskiego powerowego grania bazującej na potężnej sekcji rytmicznej oraz neoklasycznego shredu, którego wysmakowane szybkie techniczne sola zapierają dech w piersiach entuzjastom takiego grania. W 2008 roku tercet animatorów w osobach Fefolta, Millsa oraz Rhino wcielił w życie twór, który zarejestrował debiut "Power And Glory z nadzieją na...no właśnie na co. Chyba na to samo, co równie kontrowersyjny tegoroczny Angels Of Babylon ze sławniejszą połową wyżej wymienionego składu.
Na pewno największą wadą takiego niekonwencjonalnego mariażu jest nieunikniona monotonia, która wraz z każdym kolejnym kawałkiem potrafi okrutnie zamęczyć laika zupełnie mijającego się z owymi stylami. Schemat ten sam: szybka i potężna perkusja wspomagana przez bas, przewidywalna melodyjna maniera Fefolta oraz gdzieś mniej więcej po 2/3 kompozycji solówka Millsa. Przy liczbie dziesięciu przygotowanych utworów (jedenasty "Man On The Silver Mountain, to cover R.J. Dio), można dojść do wniosku, że towarzystwu wyraźnie zabrakło pomysłów. Po części mogę się zgodzić z takim postawieniem sprawy ale z drugiej strony pamiętajmy co tworzy obie części składowe. Style, tworzą tak hermetyczne zjawisko, że praktycznie ich charakter wyklucza oderwane od ich podręcznikowej definicji poboczne nowe niuanse. Innym negatywnym wrażeniem może być...brak estetycznego wrażenia. Piękno, wysmakowanie i elegancja neoklasycznego shredu "przybrudzona" powerową łomotaniną, to pewne zaprzeczenie idei malmsteenowskiego stylu, który bazował na pierwszoplanowości gitarzysty. Wirtuoza, który był w centrum uwagi i od niego zaczynało się analizowanie muzyki, będącej podporządkowanej pod jego osobę. Tutaj chcąc nie chcąc, zwracamy uwagę w pierwszej kolejności na mocarną rytmikę a potem na solowego jegomościa z sześcioma strunami pod pachą. Został on niejako postawiony pod ścianą i wymuszono na nim pewien automatyzm, objawiający się w powtarzaniu shredowych sekwencji. Z drugiej strony medalu - też ich znowu nie jest aż tak wiele. Nie stanowią kanwy albumu ale wpasowywują się w jego integralną całość.
Tak wyglądają największe wady gatunku, który miał powstać ale jeszcze nie powstał oficjalnie. Jego zalety to jak zwykle w tym przypadku subiektywny gust odbiorcy, który przyjmie coś takiego lub odrzuci w mgnieniu ucha. Mnie się podoba, dlatego stawiam ocenę dość wysoką. Ta muzyka ma coś w sobie i będę wyczekiwał na podobną hybrydę w przyszłości. Może znowu pod szyldem Forgotten Realm?
Ocena: 8/10
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz