środa, 5 stycznia 2011

Vengeance Rising - Human Sacrifice (1988)


Pionierzy


Data wydania: 1988
Gatunek: Thrash/Death Metal
Kraj: USA

Tracklista:
1. Human Sacrifice 02:36
2. Burn 03:59
3. Mulligan's Stew 03:02
4. Receive Him 00:06
5. I Love Hating Evil 03:29
6. Fatal Delay 03:13
7. White Throne 03:06
8. Salvation 00:17
9. From The Dead 04:34
10. Ascension 05:25
11. He Is God 00:53
12. Fill This Place With Blood 02:39
13. Beheaded 03:10

Skład:
Roger Martinez - wokale
Larry Farkas - gitara
Doug Theime - gitara
Roger Dale Martin - bas
Glenn Mancaruso - perkusja

Autor recenzji: Marko

Dla sceny chrześcijańskiej był to z pewnością album przełomowy. Przed Vengeance Rising żaden zespół z "takim" przekazem nie grał w "taki" sposób... Panowie pokazali, że można parać się naprawdę ekstremalnym metalem i połączyć go ze "słowem bożym", a raczej z dość bezpośrednim, żeby nie napisać "agresywnym" przesłaniem antysatanistycznym. Vengeance Rising byli na tym polu pionierami i stanowili  przez lata inspirację dla rzeszy późniejszych naśladowców (np. Mortification).


Band ten został sformowany w roku 1986 pod uroczą nazwą Sacrifice. W pierwszym składzie owego Sacrifice znaleźli się Doug Thieme (gitara), Glenn Rogers (gitara, BTW - niektóre źródła mówią, że doszedł troszkę później, w końcu 1986 roku), Brian Khairullah (bas) oraz Mike Betts (perkusja). Khairullah postanowił dość szybko opuścić grupę (odszedł do innej legendy sceny - Deliverance, a później terminował m.in. w Hirax), więc zastąpił go Roger Dale Martin. W składzie w tym okresie zmienił się również bębniarz, nowym został Glen Mancaruso. 

W tamtym czasie grupa próbowała znaleźć wokalistę z prawdziwego zdarzenia. Panowie pracowali jakiś czas z różnymi wokalistami, a także z pewną niewiastą o imieniu Sharon, jednak "to nie było po prostu to". W 1987 roku niejaki pastor Bob Beeman polecił im na posadę wokalisty swojego kolegę po fachu - Rogera Martineza (jeszcze się o nim rozpiszę, bo koleś jest totalnym świrem, ale to w swoim czasie...). Tydzień przed swoim pierwszym koncertem grupa zmieniła swoją nazwę na Vengeance. Po jakimś czasie i skomponowaniu dużej porcji materiału, Glenn Rogers odszedł (tak jak Khairullah, do Deliverance) i musiał zastąpić go na wiośle niejaki Larry Farkas, które grał wcześniej oczywiście w... Deliverance. 

W 1988 roku grupa najpierw nagrała demo, a później przewróciła chrześcijańską scenę metalową do góry nogami wydając pod skrzydłami Intense swój debiutancki album, zatytułowany "Human Sacrifice". Uprzedzając trochę fakty - band jakiś czas po wydaniu płyty zmuszony był zmienić nazwę, gdyż okazało się, że w w Holandii już istnieje zespół Vengeance. Kapela więc zmieniła nazwę na Vengeance Rising i w 1989 roku ponownie wydała swój LP, już z nową nazwą na okładce (ciekawostka: poprzedniej wersji albumu ukazało się jedynie 1000 egzemplarzy i niezłe ceny zbija na aukcjach teraz).

No ale dobra, czas zostawić już te fakty historyczne i skupić się na muzyce, która jak na debiut jest...

... po prostu zaskakująco dobra. Mamy tu do czynienia, ze spontanicznie brzmiącym w swoim wydźwięku, często dość brutalnym (z kilku względów podchodzącym momentami pod death) thrash metalem. Co ciekawe, thrash ten jest jednak nierzadko wymieszany z bardziej klasycznym metalem, nawet hard rockiem (w kilku kawałkach można wyłapać wyraźne bluesowe wpływy, chociażby w nafaszerowanym kapitalnymi solami gitarowymi "Mulligan Stew"), a zdarzają się tu również wtręty z innych odmian ciężkiej muzy... Brzmi ciekawie? Tak właśnie jest.


Opisując strukturę kompozycji ciężko byłoby napisać, że zespól skomponował jakieś techniczne wywijasy, bo średnia riffów na utwór mieści się tutaj raczej w ogólnie przyjętej normie. Jednocześnie można przypuszczać, że nawet troszkę bardziej wymagającemu słuchaczowi nie powinno to zbytnio przeszkadzać, ponieważ każdy z owych riffów posiada swoją wagę i moc – wszystko jest na swoim miejscu, ma ręce i nogi. Chłopakom momentami zdarza się zagrać niezbyt wyrafinowanie (po prostu "do przodu"), ale to nie znaczy, że brak tutaj ciekawszych, bardziej urozmaiconych fragmentów. 

Przykładowo: jest tu mocny, motoryczny (ach, te cudowne, thrashowo zacinające gitary) numer instrumentalny ("Ascension"), jest także miły dla ucha, balladowy wstęp w utworze "I Love Hate Evil"... Na co, jak na co, ale na monotonię z pewnością nie można narzekać. Co ciekawe, jak na dłoni widać (a raczej słychać), że panowie posiadali całkiem niezłe poczucie humoru, bowiem zamieścili na płycie trzy bardzo krótkie, ekstremalne kawałki w typie żartownisiów ze „świeckiego” S.O.D.

Jeśli chodzi o solówki gitarowe, to trzeba przyznać, że tych jest tutaj stosunkowo dużo. Są one bardzo stylowe, mocno osadzone w heavymetalowej tradycji i po prostu elegancko wpasowane w utwory. O żadnych slayerowych "wajchach" nie ma oczywiście mowy. Popisy wioślarzy to z pewnością mocny punkt tego albumu.

No dobrze, gitary załatwione, a co z sekcją rytmiczną? Tutaj obywa się raczej bez większych niespodzianek. Otóż sekcja na "Human Sacrifice" gra tak jak w thrashu należy grać, czyli co najmniej dobrze. Basista za bardzo się nie wychyla, słychać natomiast, że perkusista czasami ma ochotę zdemolować trochę konkretniej swój zestaw (blasty!), co oczywiście mu się chwali :) Glenn Mancaruso gra momentami dość gęsto, ale wszystko idealnie pasuje do budowy utworów i warto podkreślić, że nie jest to zwykła "rzeźnia dla rzeźni". Bębniarz dobrze akcentuje też riffy gitar, ale w thrashu to typowa, żeby nie powiedzieć, oczywista rzecz.

Pozostała do opisania jeszcze sprawa wokalu. Popisy Rogera Martineza są chyba obok tekstów najbardziej kontrowersyjnym elementem albumu. Pastor Martinez jako środków wyrazu użył tutaj swego rodzaju growlu i opętańczych, trochę wrzaskliwych wokali. Czasami jego partie mogą się wydawać niedbałe, nawet niechlujne, ale według mnie to wszystko bardzo dobrze komponuje się z muzyką i po prostu pasuje! O jakichś czystych zaśpiewach można oczywiście zapomnieć, ale one i tak by tutaj nie pasowały ;) W kilku słowach: szalony, bezkompromisowy, ale chyba i spontaniczny wokal, niekiedy wspomagany w refrenach chóralnymi okrzykami kolegów z drużyny. Wątpię, żeby Roger długo się męczył z nagraniem swoich partii :D

Na koniec może warto się jeszcze zastanowić nad pytaniem - czego nie może zabraknąć na wzorcowym thrash metalowym debiucie z lat 80tych? Odpowiedź jest prosta... Hitów oczywiście! I tutaj takie występują, chociaż krążek nie jest też jakoś nimi przesadnie nafaszerowany. Utrzymany w średnio/szybkich tempach "Burn", wrzyna się w mózg swoim, może dość prostym, jednak przez to bardzo chwytliwym refrenem i na długo zostaje w pamięci. O hard rockującym „Mulligan Stew” wspomniałem już wcześniej – myślę, że on również wpisuje się w poczet największych hitów Vengeance Rising. Moim zdaniem jednak największym killerem z tego krążka jest zdecydowanie "White Throne". Utwór ten rozpoczyna się fragmentem, który może dość mocno kojarzyć się z intrem do "Evil Dead" zespołu Death, a później... Później nie sposób nie dać się porwać tej muzyce. Gitarowo (riffy, sola) słychać w tym utworze wpływy wczesnego Anthrax, wczesnej Metallicy... No i ten chóralny refren - aż chce się krzyknąć razem z chłopakami: "Nowhere to run, Nowhere to hide - WHITE THRONE!". Wielu ludzi ceni również otwierający całość, szybki numer tytułowy.

Podsumowując: Przyznam szczerze, że ja w pełni przekonałem się do tej płyty dopiero po trzecim odsłuchu. Sam nie wiem, dlaczego zajęło mi to tyle czasu... Może to efekt słuchania na trzeźwo? :D Z piwkiem w dłoni ta muza wchodzi zdecydowanie lepiej ;) Nie jest to być może aż tak dobry debiut, jak pierwsze płyty konkurentów z Believer i Tourniquet, ale jest to kawał naprawdę niezłej muzy. Chociaż zdarzają się tu także utwory troszkę mniej wyraziste ("Fatal Delay", „Beheaded”), myślę, że mogę ten album spokojnie polecić wszystkim, którzy lubią takie debiutanckie krążki, od których aż bije pasja grania i młodzieńcza werwa. CD ten jest dość krótki (37 minut), szybko mija i po prostu fajnie się go słucha, nawet kilka razy z rzędu. Z historycznego punktu widzenia, jest to album niezwykle ważny dla chrześcijańskiej sceny thrash i death metalowej. Sceny, która być może niewielu tutaj interesuje, ale... mnie interesuje ;) Ja nie słucham tylko tekstów, ale przede wszystkim dobrej muzyki... A to na pewno jest dobra muza.

Faworyci: Burn, Mulligan's Stew, White Throne

Na zachętę:


Ocena: 8/10

2 komentarze:

  1. Tobie przekonanie się do tego albumu zajęło trzy odsłuchy - ja poświęciłem na razie dwa, ale jest ciężko. Nie wsłuchuję się za bardzo w teksty, więc nie wiem, czy faktycznie to przesłanie jest takie agresywne. To co mnie odrzuca na tym albumie to brzmienie - wiem, że była reedycja tego albumu w 2010 roku - kojarzysz może czy to była wersja zremasterowana? Czy tylko zmienili okładkę?

    OdpowiedzUsuń
  2. Oj, nie spodziewałem się, że to właśnie TY się tym zainteresujesz, raczej stawiałem ewentualnie na Tomza, tym bardziej, że już kiedyś się zadeklarował, że chce poznać VR :)

    No tak, zapomniałem wspomnieć o tych reedycjach, czyli o tym, że pierwsze dwa albumy VR ostatnio ponownie się ukazały się na rynku, tym razem w nowych wersjach - nowe okładki, bonus tracki, no i właśnie zremasterowany dźwięk... Niestety tych wersji jeszcze nie słyszałem.

    Nie robię sobie nadziei, że staniesz się fanem VR (hehe), ale miło, że wziąłeś się za coś "z mojej branży" :)

    OdpowiedzUsuń