poniedziałek, 26 marca 2012

Gene Simmons - Asshole (2004)

Życie po KISS

Data wydania: 2004
Gatunek: hard rock/rock
Kraj: USA

Tracklista:
01. Sweet and Dirty Love
02. Firestarter (The Prodigy cover)
03. Weapons of Mass Destruction
04. Waiting for the Morning Light
05. Beautiful
06. Asshole
07. Now That You're Gone
08. Whatever Turns You on
09. Dog
10. Black Tongue
11. Carnival of Souls
12. If I Had a Gun
13. 1,000 Dreams

Skład zespołu:
Gene Simmons - wokal
Bag - gitara, gitara basowa, klawisze, perkusja
+ goście (Bruce Kulick, Eric Singer, Jeff Diehl, Ritchie Kotzen, Frank Zappa, Dave Navarro)

Autor recenzji: Est

Przenieśmy się do roku 2004 - kapela KISS swój ostatni album wydała w 1998 roku ("Psycho Circus"), kapela ciągle koncertowała ze starymi kawałkami - oczywiście nadal osiągała sukces przyciągając na swoje koncerty ogromne rzesze fanów. Ale Simmons chciał czegoś więcej. Postanowił nagrać swój solowy album - niejako odciąć się trochę od demona, którego na każdym koncercie z KISS musiał odgrywać przed zgromadzoną publicznością. Simmons zebrał kumpli i postanowił nagrać album - niektóre z numerów napisał przy współpracy Boba Dylana i Franka Zappy. A muzycznie wspierali go muzycy tacy jak Eric Singer, Bruce Kulick, czy Ritchie Kotzen. Czy z ten album mógł być zły?

Już okładka robi wrażenie, Gene Simmons wciela się na niej w swojego bliskiego przyjaciela - Hugh Hefnera (właściciel Playboya). Okrążony przez kobiety muzyk wygląda niczym demon, który doprowadza je do obłędu. No właśnie, ale jak ma się do tego zawartość albumu? Nijak. Materiał znajdujący się na "Asshole" to nic innego jak hard rock wymieszany z lekkim, radiowym rockiem. Gene proponuje 45 minut muzyki, która...niestety nie zachwyca. Mimo zebranego ciekawego składu nie udało się nagrać chociażby średniej płyty. Już od początku razi duże niezdecydowanie - z jednej strony serwowany jest cover "Firestarter", a zaraz Gene wpada w łagodne klimaty "Waiting For The Morning Light". Takich skrajności na tym wydawnictwie znajduje się mnóstwo. Większość z nich niestety wypada po prostu słabo. Kawałek tytułowy, który powinien być koniem pociągowym tego albumu jest niezwykle słaby - zamiast ciągnąć album do góry, to wrzuca go w otchłań. Niestety poprzedza go jeszcze gorszy kawałek o tytule "Beautiful", który jest niezwykle łzawą balladą w stylu pop-rockowym. Niestety nie takiego grania oczekiwałem od demonicznego basisty KISS. Im dalej brnąłem w ten album tym bardziej chciałem go wyłączyć - praktycznie tylko trzy pierwsze numery się do czegoś nadawały - z czego jeden to cover. Od siódmego numeru już do samego końca Gene proponuje same spokojne kawałki, a od niego spodziewałem się prędzej utworów w stylu "God Of Thunder". Mam wrażenie, że goście też nie mieli za bardzo okazji się pokazać, bo też nie ma w czym. Okładka wydaje się niezwykle myląca, sam tytuł albumu również. Wychodzi na to, że Gene poza KISS jest mało interesujący muzycznie. Podobnie jest w przypadku pozostałych członków KISS - jedynym wyjątkiem jest Paul Stanley, którego solowy album "Live To Win" wypada o niebo lepiej od tego co prezentują jego koledzy z kapeli.

Gene Simmons dał radę solowo? W żadnym wypadku. Trzeba być prawdziwie zaślepionym fanatykiem KISS, żeby polubić album "Asshole". Z 13 numerów, które są tutaj zawarte wybrałbym 3 pierwsze, a pozostałe mogłoby nie istnieć. Gene w ogóle mi nie pasuje do łzawych ballad, które tu prezentuje. A żywe kawałki są niezwykle słabe, a jednocześnie obnażają niedoskonałości wokalne Gene'a. Paul Stanley pozostaje dla mnie jedynym członkiem KISS, który udowodnił, że muzycznie poradzi sobie, jeśli KISS przestanie istnieć.

Ocena: 3/10

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz