piątek, 21 stycznia 2011

Nawrót riffowej przemocy

Razor - Violent Restitution (1988)

Razor na myspace

Razor - strona oficjalna

Rok wydania: 1988
Gatunek: Thrash metal
Kraj: Kanada

Tracklista:
1.The Marshall Arts (02:45)
2.Hypertension (03:21)
3.Taste the Floor (02:07)
4.Behind Bars (02:15)
5.Below the Belt (02:54)
6.I'll Only Say it Once (02:28)
7.Enforcer (03:44)
8.Violent Restitution (02:33)
9.Out of the Game (02:47)
10.Edge of the Razor 04:15
11.Eve of the Storm (03:20)
12.Discipline (02:55)
13.Fed Up (02:30)
14.Soldier of Fortune (02:59)

Skład:
Dave Carlo - gitary
Stace "Sheepdog" McLaren - wokale
Adam Carlo - bas
Rob Mills - perkusja

Autor: Tomz


Poniższy tekst jest, nazwijmy to, dosyć archiwalny i powinienem wstawić go zanim to umieściłem tu odświeżony "mądrym wstępem nt. zespołu" inny stary tekst o Razor. Dlatego jeżeli przebrniecie przez recenzję "Violent Restitution" polecam zainteresować się moimi wypocinami na temat "Shotgun Justice". Swoją drogą dlaczego jedyny znany myspace zespołu ma w adresie termin "trash"....kurde...tak się pierdolnąć...przy TAKIM zespole. No, ale każdemu może się zdarzyć...


Poprzedni album Kanadyjskiej Brzytwy („Custom Killing”) – choć dobry – okazał się zbyt mało morderczy zarówno dla fanów jak i tak zwanych krytyków. Lider grupy miał najwyraźniej dosyć takiego smętnego narzekania i niezwykle szybko postanowił zamknąć usta malkontentom. Odpowiedź była mocna jak denaturat i budziła przestrach niczym obrazek z okładki. Carlo wypuścił „Violent Restitution” w zaledwie siedem miesięcy od premiery „Custom Killing”. Jednak, żeby zaistniała taka sytuacja w zespole coś musiało się zmienić....mianowicie sekcja rytmiczna. Starych kumpli czyli - Embro i Campagnolo – lider grupy zastąpił swoim bratem Adamem (bas) i Robem Millsem (gary). I było to znakomite posunięcie, będące jedną z przyczyn ogromnej siły rażenia piątego albumu Kanadyjczyków.
Dół i rytm na tej płycie to świetna rzecz. Znikło lekkie drewniactwo propagowane przez byłego perkusistę, pracy sekcji słucha się ze sporą przyjemnością. Jest gęsto (ważne słowo!), mocno, a dźwięki spajają się w sposób niezwykle przyjemny dla ucha...czuć te warstwy, o ile ktokolwiek nie mający jeszcze do czynienia z albumem będzie wiedział, co mam na myśli. Bas i perkusja to jednak tylko swojego rodzaju podkład dla prawdziwego prowadzącego w bitwie ognia czyli gitarowej gry Dave’a Carlo. Koleś jest wprost niesamowity. Po pierwsze: jego intensywna praca rytmiczna. Ostre, motoryczne i złożone riffy będące w pewnym sensie nową jakością zbudowaną na fundamentach znanych z poprzednich nagrań. Jasne, słychać, że w wielu momentach gitary były dublowane (w końcu Carlo jest tylko jeden), jednak nawet w pojedynczych seriach brzmi to niemal jakby jeden koleś szatkował w tle, drugi zaś nakładał na to dodatkowe pojedyncze dźwięki. Nie jest to nic czego śmiertelnicy nie mogliby wykonać, ale trzeba przyznać, że Dave niesamowicie zagęszcza (raz jeszcze!) swoją grę. Po drugie solówki: z pozoru jazgotliwe popisy, a nie żadne wysmakowane odloty...Słychać jednak charakterystycznego Carlo, a nie pierwszego lepszego thrashowego kmiota z gitarą. Wszystko to jest wykonane umiejętnie, ma sens kompozycyjny i przede wszystkim słucha się tego z zaciekawieniem. To co zaprezentował gitarzysta i kompozytor zespołu to wizytówka „Violent Restitution”. Nawet jeśli czasami odrobinę się powtarza, to robi to z godną podziwu klasą. Istny czad i metalowe jaja. Nie zapominajmy jednak o głosie, człowieku, który musiał wokalnie zaprezentować wszystkie te dotyczący spraw kryminalnych liryki – i tu kłania się Stace McLaren. Gdyby się zastanowić, to na tym albumie osiągnął swój szczyt. Jasne, nie stosuje już tak często swojego znaku firmowego czyli wywrzeszczanego „aaaaaaaa”, ale zastanówmy się – to nawet dobrze. Bo ten motyw, choć miły dla ucha, odbierał nieco powagi muzyce i niepotrzebnie ją postarzał. A tutaj zaprezentował szorstki, dość brutalny wokal ze świetnymi odchyłami do wysokich rejestrów. Nie wiem czemu, ale w niektórych momentach pan Sheepdog lekko kojarzy mi się z Tomem Arayą, choć nie jest to nagminne. Smuci jednak fakt, że wokalista (który rozstał się z grupą po nagraniach) deklarował, iż nie słyszał albumu, swojej wokalnej roboty. Stwierdził tylko, że wie, że na płycie użyto dźwięku piły łańcuchowej „czy coś takiego”. O tym jednak później...
Wracając do muzyki. Same kompozycje to istny wykop w twarz, nie pozbawiony techniki jak i odrobiny melodii. Utwory są zazwyczaj dosyć krótkie i przy sporej dozie złośliwości możnaby stwierdzić, że grane są „na jedno kopyto”. Przy odrobinie miłości dla muzyki Razor, zauważy się jednak, że są one pełne treści i każdy kawałek to zupełnie inna, zabójcza historia, choć utrzymana w danej konwencji. Przyjrzyjmy się zatem liście „piosenek”. Tfu...przyjrzyjmy się liście kolejnych ciosów.
Płyta zaczyna się na stopniowo nabierającej rozpędu instrumentalnej rzeźni w postaci „Marshall Arts”. Zapomnijcie o „Nowhere Fast”...ten kawałek ze swoją jadowitością i intensywnością rozwala otwieracz z „Evil Invaders” w pył. Agresywna perkusja, mordercze riffy – zarówno te chropowate jak i jadowite wysokodźwiękowce. Do tego jeszcze ten długo wyciągany okrzyk McLarena – robi wrażenie.
Następny rozdział to „Hypertension”. Już pierwszy riff – niezwykle kąśliwy i mocny za razem – kopie słuchacza w krocze. Kiedy zaś McLaren rusza ze swoim wokalem wiadomo, że jest to najbardziej napastliwa płyta wydana pod szyldem Razor. A po krótkiej, acz zabójczej groźbie solówkowej uszy pękają ze szczęścia. Swoje też robią „ładnie” wykrzyczane chórki w tle.
„Taste the floor” to kolejne uderzenie z grubej rury. Jest to najkrótsza kompozycja na płycie. Główna atrakcja to znakomite użycie piły mechanicznej, która to doskonale zgrywa się z muzyką. Po niej następuje krótka basowa przejażdżka, po której usłyszeć można miażdżącą orzechy przestrzenną solówkę. Ten kawałek naprawdę wbija w podłogę.
Czwarty numer to „Behind Bars”. Następna szybka, treściwa petarda, gdzie wrażenie robi między innymi przejściowo pojawiające się smakowite riffowanie w średnich tempach.
„Below The Belt” miejscami odwołuje się do motorheadowej przeszłości zespołu. Jednak nie na całej linii, i tutaj wszystko zostało odpowiednio nasączone większym ładunkiem agresji tudzież mocy. W utworze pojawiły się akurat dwie chwytliwe solówki.
Numer piąty „I’ll say it once” wciąga pojawiającą się cyklicznie, dosyć rajcowną melodyjką opartą na dźwiękach wysokich. Żeby jednak nie było – to kolejny poniewierający i bezkompromisowy numer. Pod koniec Sheepdog wydaje z siebie legendarne już „aaaaaaaa”.
Siódmy na płycie „Enforcer” naprawdę rozbraja. Już początkowa feeria brutalnych gitarowych rytmicznych łamańców wprawia w osłupienie, choć nie są to na pewno progresywne wynaturzenia tylko piękne stężenie „riffu w riffie” z doprawieniem perkusyjnym. Motywy te pojawiają się w dalszej części utworu (po solówce) raz jeszcze. To po prostu wciąga. A i reszta partii jest znakomita, wystarczy wspomnieć utrzymany w średnim tempie prosty, acz wgniatający w ziemię refren z godnym użyciem chórków.
Track tytułowy również daje popalić i to od samego początku, kiedy to po krótkiej serii perkusyjnego tremola Carlo wjeżdża z dziwacznym, acz chwytliwym jazgotliwym motywem gitarowym. W połowie kompozycji następuje chwilowy zjazd w dół, po to żeby zatriumfować mógł dumnie brzmiący rytmiczny riff, dobijany tak jak to by kroczyła jakaś armia. Świetnie w tą tendencje wpasowuje się solówka brzmiąca nieco z epicka... Proszę, proszę...co za postęp.
„Out of the game” wkręca niesamowicie rajcownym motywem głównym przeplatanym szybką szatkującą, szorstko brzmiącą jazdą pozostawioną na zwrotki. Na żadnej wcześniejszej płycie Kanadyjczyków nie było takiego dołu! Rzutkie i niszczące za razem.
Utwór dziesiąty to „Edge of The Razor”. Kompozycja najdłuższa I jednocześnie najbardziej zapadająca w pamięć. Długi (jak na album) wstęp z niesamowicie brutalnym i chwytliwym przeglądem powalających, gęstych zagrywek przy wtórze adekwatnej sekcji rytmicznej. Nie gorzej jest w części wokalnej, kiedy to Stace wydziera się tak, że czuję się jakby chciał mnie zabić...Żal nie wspomnieć też o zwolnieniu w środku gdzie zawarty został soczysty, marszowy, ciężki riff - przy akompaniamencie wokalnym Sheepdoga jest to dla mnie prawdziwy spust w spodnie!
„Eve of The Storm” to również rzecz niesamowita. Brzmi jak połączenie konkretnego brutalnego napierdolu z tradycjami z pogranicza power/heavy/speedu czy co tam sobie jeszcze zażyczycie. Rzecz to odpowiednio wyważona pod względem melodyjności, czadowa, no i niesamowicie wręcz chwytliwa. Ten szybki i intensywny numer zrazu zapada w pamięć.
Podobne odczucia mam słuchając „Discipline”, którego tekst opowiada w pewnym sensie o żeńskiej dominacji w łóżku. Całość zaczyna się od infantylnej, ale przyjemnej dla ucha quasi-militarnej melodyjki, która to potem przechodzi we właściwą część utworu. Zajebiste podbijanie na dwie stopy, świeży riff z szaleńczymi powerowymi wyższymi dźwiękami, przeplatanymi bardziej chrypliwym trzepaniem. Środek utworu podnieca słuchacza tak samo jak i tekst. Ciężki tłusty riff z dobrze zgranym wokalem, a potem najlepsze solo na całym albumie (w kilku dźwiękach słyszałem nawet Van Halena, choć to zupełnie inny sposób gry). Po prostu totalny odjazd. Chylę czoła.
Kawałek trzynasty to „Fed Up”. Choć tytuł mógłby na to wskazywać, to trudno czuć się przejedzonym słysząc poczynania zespołu. Chłopaki prezentują tu nadal pełen wykop. Wystarczy posłuchać niespokojnej zagrywki z drugiej części kompozycji, która jest jakby punktem zwrotnym utworu. Dobrze słucha się totalnie powalonego jazgotliwego sola, choć wolę jak Carlo pokazuje się z bardziej melodyjnej strony.
Płytę zamyka „Soldier of fortune”. Kolejny kawał muzyki, któremu nie można nic zarzucić. Wystarczy posłuchać wybornego zwolnienia w środku podczas, podczas to którego narasta napięcie...po to by zespół mógł uderzyć z brutalnym napieraniem, które obejmuje też kolejny popis z użyciem piły łańcuchowej. Idealne zakończenie tej płyty.
Jak widać powyżej, nie szczędziłem pochwał dla „Violent Restitution”, jednak czy mogło być inaczej? Kto przesłucha ten zrozumie...Charakterystyczna dla Kanadyjczyków, jedyna w swoim rodzaju thrashowa rozróba została wzbogacona o nowe pierwiastki, nie nudząc ani przez chwilę. Zero wypełniaczy, żadnych słabych utworów. To był stary dobry Razor, a jednocześnie Razor jakie jeszcze nikt nigdy nie słyszał. Co najważniejsze, słuchając mam autentyczne ciarki, muzyka to silnie oddziaływująca, pozbawiona bełkotu i bulgotu. Po namyśle daję 9.5/10.
A na zachętę: Edge of the Razor

2 komentarze:

  1. Nie jestem jakimś wielkim fanem twórczości tego kanadyjskiego bandu, jednak z płyt które słyszałem właśnie TA wywołała na mnie największe wrażenie. Dość intensywne, ale jednak stylowe siekanie, którego czasami nawet najbardziej wyluzowany człowiek trochę potrzebuje :D

    OdpowiedzUsuń
  2. Brutalna jebitka też potrafi wyluzować ;)

    OdpowiedzUsuń