Rok wydania: 2001
Gatunek: Southern metal
Kraj: USA
Tracklista:
1. Ol' Unfaithful 04:16
2. Motor-Ready 04:21
3. Shapeshifter 04:12
4. Whore Adore 04:39
5. Hunting by Echo 04:35
6. Beck and Call 03:45
7. Twilight Arrival 06:44
8. Esteem Fiend 06:11
9. S.S.D.D. 06:41
10. Amounts That Count 02:40
Skład:
Johnny Throckmorton - wokale
Erik Larson - gitara
Ryan Lake - gitara
John Peters - bas
Bryan Cox - perkusja
Autor recenzji: Tomz
Jeżeli chciałbym streścić w jednym zdaniu moje odczucia związane ze „Staring At The Divine” musiałbym napisać coś w stylu: „album cholernie przyjemny w odbiorze, poza tym dobrze kojarzy mi się również z przyczyn pozamuzycznych”. Klimat południa Stanów czuć tutaj na kilometr, choć i warto zauważyć, że więcej uświadczymy grania z okolic stoner/doom niż ma to miejsce w niemal gwiazdorskim (ale wielce wielbionym przeze mnie) Down. Korzenne gitary Erika Larsona i Ryana Lake’a pchają album przez większość utworów, ale trzeba przyznać, że pomimo swojej specyficznej chwytliwości nie są to zagrania przesadnie skoczne, co znaczy, że nawet taka południowa muzyka wymaga nieco oswojenia, zanim da się ogarnąć, ujarzmić i pozwoli czerpać z siebie pełną radość. Szczególnie, uwagę przykuwają oparte na bluesie (ale dalekie od prostoty) solówki. W skrócie - są czadowe i racjowne. I tego powinno wymagać się od zespołów pokroju ATP.
Pozytywne wrażenie wywiera też tu charakterystyczny wokalista Johnny Throckmorton, dla którego widziałbym angaż za równo w przebojowym rocku jak i dusznym death metalu. Pan ten zazwyczaj śpiewa na poły czystym i zadziornym, (zaznaczam od razu, że definitywnie MĘSKIM) głosem, potrafi jednak przejść w bardzo udany, płynny growl bez napinki, co prezentuje w diabelsko ciężkim "Shapeshifter". Utwory są zróżnicowane. Album otwiera nieco sabbathowski i błyskawicznie wbijający wżynający się w pamięć "Ol' Unfaithful", gdzie o mięsistych riffach można by rzecz, że są...łamane i czadowe zarazem. Utwór intryguje miejscami dosyć niezwykłą (co nie znaczy, że niespotykaną) rytmiką. Potem mamy szybki, naprawdę przebojowy kawałek promujący album - "Motor Ready". Brudno, ostro i dynamicznie, a na deser świetny moto-rozpęd . Utworem trzecim jest wspomniany wcześniej "Shapeshifter", gdzie kolosalnie ciężkie łupanie przeplata się z zawadiackim, całkiem zwiewnym refrenem. Kawałek kipi od emocji, jest gniewny jak starożytni bogowie i epicki jak dzieła poetów, którzy tych bogów opiewali. W "Whore Adore" dominuje totalnie luzacki, zwalający z nóg riff, uzupełniany przez wyraziste linie melodyczne Throckmortona, w których czuć swego rodzaju młodzieńczy zew. Do tego dochodzą świetne zagrania solowe. W "Hunting the Echo" zespół dokłada do puli więcej typowych melodii, rzekłbym nostalgicznych, co nie znaczy, że jest to banalne i pozbawione głębi. Przy pierwszych odsłuchach utwór ten mnie nie powalił, teraz wiem, że jest znakomity. Doskonale wyważone ciężar i zwiewność oraz sugestywny oniryczny klimat dobrze korespondują wyraźnym punktem kulminacyjnym w środku kawałka. Następnym hymnem jest "Beck and Call", gdzie Johnny po raz kolejny udowadnia, że potrafi ryknąć, tak że spadają laczki, przy czym nie drze ryja jak nieopierzony młokos. Sporo przyjemnego łojenia, a na dodatek melodie kojarzące mi się trochę z jakimś folkiem na koksie czy innymi podrasowanymi pieśniami irlandzkimi ;) Utworem siódmym jest "Twilight Arrival" gdzie znowu daje znać o sobie cholernie dobrze skrojony oniryczny klimat. Może nawet oniryczny to złe określenie. W każdym razie muzyka nie usypia, a raczej kreuje złudzenie odpływania w dal podczas wpatrywanie się w konstelację gwiazd. Rzecz można: odświeżone brzmienie akustycznego bluesa z pierwszej połowy XX wieku połączone z metalowym jebnięciem południa. Numer ósmy to "Esteem Fiend". Ciężki, tłusty, bardzo skoczny i dynamiczny numer z przepysznymi harmoniami. Przyznam, że za pierwszym razem totalnie go zignorowałem. Teraz jednak wiem, że to zajebiście bujający, a mimo to bardzo szorstki wałek – takie połączenia lubię. Kawałek dziewiąty to "S.S.D.D" opowiadający o życiu w trasie. Jeżeli jednak maluje się przed wami wizja barowych, żenujących zaśpiewów, - uspakajam, że nic takiego nie ma tu miejsca. Możliwe, że mój ulubiony utwór z tej płyty. Mocarnie chwytliwa, łamana melodyka, interesująca motoryka i sporo kompozycyjnie trafionych zwolnień. A motyw z soczystą, przerywaną solówką na tle poklasków, to już szczyt ekstatycznego podniecenia, jakiego doświadczyć może słuchacz!
Napięcie powoli opada przy dźwiękach "Amounts That Count", które jest czymś na wzór szybkiego, nieco technicznego country. Ale nie uciekajcie w popłochu. To bardzo stylowy, z miejsca wpadający w ucho kawałek, a nie jakaś tam wiocha (choć wielu i tak będzie go tak postrzegać). Dzięki odpowiednim wokalizom panowie zrobili z tego zaskakująco dobry o i ciepły numer, który mi na przykład nie potrafi wylecieć ze łba.
Podsumowując - mocna pozycja do dłużej ilość odsłuchań. Poprawia humor, dodaje mocy, nie tracąc na melodyce i pierdolnięciu. Muzyka nie tylko do obcowania przy piwku - jest tutaj coś więcej. Przede wszystkim sporo specyficznej, trudnej do wyrażenia słowami atmosfery. I zero prostactwa.
Ocena: 9/10
zdecydowanie najlepsza płyta Cipkogrzmotów
OdpowiedzUsuńjak dla mnie na równi z Open Fire ;)
OdpowiedzUsuń