Gatunek: Doom metal
Rok wydania: 1986
Skład:
Scott "Wino" Weinrich - wokale
Dave Chandler - gitary
Mark Adams - bass
Armando Acosta - perkusja
Tracklista:
1. Born Too Late 6:57
2. Clear Windowpane 3:19
3. Dying Inside 7:26
4. H.A.A.G. 5:04
5 . The Lost Feeling 5:24
6. The War Starter 6:45
Autor recenzji: Tomz
Brak myśli przewodniej. Jedziemy.
Trzeci pełny album grupy znaczącej dla doom metalu tyle, co Jenna Jameson dla przemysłu pornograficznego. Pierwsze nagranie Vitusa, na którym to można usłyszeć głos Scotta „Wino” Weinricha, dzielnego następcy swego imiennika Scotta Reagersa. I co dla mnie najważniejsze – pierwsza płyta Świętego Witolda, jaką poznałem. Specyficzna okładka...tło – różowe. I nie próbujcie mi wmawiać, że to fiolet. Po środku zaś...zawsze myślałem, że to kościelne okno w oddali, symbolizujące coś na kształt odległej nadziei. Ale chyba nie o to chodzi... Przyjrzyjcie się dokładniej, sam nie wiem. Jednak czy to ważne? Wszak to tylko opakowanie, tego co najbardziej istotne. Muzyki.
Przyznam, że pierwszy odsłuch albumu zadowolił mnie, ale nie zawładnął moimi myślami na tyle, abym nie mógł spać po nocach. Potrzebowałem czasu, żeby wczuć się w atmosferę albumu, zapomnieć o pewnych - możliwe, że i irracjonalnych poglądach, jakoby brzmienie gitar było nieco anemiczne i innych takich bzdetach. A jeżeli napisałbym teraz, że przed zapoznaniem się z tym albumem zasłuchiwałem się jakimiś innymi albumami z gatunku klasycznego doom metalu, to zwyczajnie robiłbym was w wała. Chyba, że mianem classic doom określacie pierwsze albumy Black Sabbath.... W każdym razie, po jakimś czasie otchłań dźwięków zawartych na „Born Too Late” wciągnęła mnie na dobre, nie było już drogi powrotu. Zapłon, choć opóźniony, to jakże destrukcyjny!
Na początek – brzmienie. Po „zarażeniu” bakcylem Saint Vitus (Saint Virus?) wszystko zaczęło mi odpowiadać. Dostrzegłem wyjątkowość tej specyficznej – ciepłej i surowej jednocześnie – produkcji. Słuchasz albumu i czujesz jakbyś przebywał razem z muzykami w jednym pomieszczeniu. Selektywność bez lukru, unikalna atmosfera i klimat osiągnięte naturalnie - bez napinki i studyjnego rozmachu.
O jakikolwiek niesmaczny przepych trudno oskarżać gitarzystę i fundament wszelkich kompozycji zespołu – Davida Chandlera. Ciężko jest słowami opisać styl jego instrumentalnej artykulacji, ale ten koleś to ciężar i głębia, jak i rozwinięcie idei Mistrza Riffu Tony’ego Iommiego (czemu nie można się dziwić). Ale nie będę się rozwodził nad jakimiś banalnymi porównaniami. Prawda jest jedna...nawet wśród głośnych ryków silnika poznałbyś wiosłowanie tego zawodnika. Jego gra jest w dużej mierze prosta, pełna powietrza, przy czym w kontekście całych utworów sprawia wrażenie bardzo PEŁNEJ, idealnie przenikającej całą przestrzeń kompozycyjną. Dużo dobrego można też powiedzieć o „popisowej” części „Born Too Late”. Myślicie, że powolne riffy determinują mozolne partie solowe? Nic z tych rzeczy. Grane na charakterystycznym powietrznym efekcie solówki lidera grupy są niezwykle dynamiczne. Zaryzykuję nawet stwierdzenie, że jak na taki zwalisty rodzaj muzyki, Chandler wariuje jakby co najmniej dostawał orgazmu. Pewnie znajdą się tacy, którzy narzekać będą, że takie wyżywanie się na gitarze zupełnie nie pasuje do doom metalu, a swoje miejsce znaleźć mogłoby w thrashu. Ale to bełkot. Firmowe partie, będące znakiem rozpoznawczym muzyka o wyglądzie wiecznego hippisa, idealnie zazębiają się z ogólnym konceptem tego albumu. Między innymi dzięki takim zabiegom muzyka kwartetu z LA brzmi niepowtarzalnie i nietypowo. Posłuchajcie tego, co dzieje się w ciężkim do zapomnienia „H.A.A.G.”. Z jednej strony mamy tutaj niezwykle melodyjną, miłą wręcz dla ucha, brzmiącą nostalgicznie i urokliwie zarazem, solówkę. Z drugiej zaś Chandler wybija się na wyżyny czadu i emocji, wykrzesając ze swojego instrumentu taki ogień, że starczyłoby na kilka albumów o smokach i rycerzach. Nie jest to może maestro, jeżeli chodzi o technikę, ale feeling tego pana jest doskonały.
Jednak to nie gitarzysta jest największym bohaterem tej płyty. Miano to nadałbym Scottowi Weinrichowi. Przyjrzyjcie się temu kolesiowi...obecnie wygląda niczym wysuszony dziadzio, „żywa śmierć” z tytułowego utworu tejże płyty. Przy czym nikt z właściwie działającym uchem środkowym nie powie, że Wino stracił talent, bądź nigdy go nie posiadał. Człowiek to wręcz synonim sceny doomowej, stonerowej czy heavy metalowej w ogóle, choć nigdy niestety nie będzie rozpoznawalny tak jak Ozzy czy inny Dio (R.I.P.). To nie tylko facet za mikrofonem, ale również sprawny gitarzysta i kompozytor. Przewodzenie The Obsessed, Spirit Caravan i gra w wielu innych tęgich ekipach. Ponadto gość bierze obecnie udział w trzech aktywnych projektach (Saint Vitus rzecz jasna, tzw. kariera solowa oraz „supergrupa” w postaci Shrinebuilder). Czy on w ogóle śpi? Na to nie mam dowodów. Mam jednak przypuszczenia, że jest doktorem habilitowanym na płaszczyźnie mocnego śpiewu. Scott osiąga wyżyny w dziedzinie wokalnej zajebistości. Pewnie maluje się wam teraz w dyńkach obraz człowieka, którego śpiew jest jak pokaz fajerwerków: setki technik, popisówki-solówki gardłowe, szeroki wachlarz stylów...nic z tych rzeczy. Można rzec, że Wino nie stosuje zbyt wielu środków wyrazu, jest dosyć oszczędny. To jednak zupełnie nie przeszkodziło mu w zbudowaniu porażających, monumentalnych wokali. Można rzec, że dzięki opanowaniu jego wokal perfekcyjnie potęguje klimat albumu. Ta intrygująca, nieco matowa barwa głosu, naturalnie skazana na lekkie zachrypnięcie w połączeniu z nienaganną płynnością głosu, jak i umiejętnościami tworzą niesamowitą fuzję. Wcześniej wspomniana powściągliwość w bombardowaniu słuchacza coraz to nowymi poszukiwaniami dźwięków zupełnie nie przekłada się na poziom „uczucia” serwowanego przez wokalistę. Ładunek emocji jest ogromny, do tego odpowiednio dozowany. Nie sposób pozostać obojętnym na agresywniejsze zagęszczanie głosu zarówno jak i nieco senniejsze frazowanie. Poza tym każdy obdarzony wrażliwością muzyczną poczuje ból uzależnienia alkoholowego sugestywnie przedstawiony przez Scotta w „Dying Inside”. Swoją drogą, ten dosyć pesymistyczny utwór to dobra motywacja do opamiętania się w zbyt częstym chlaniu. Muszę w tym miejscu wspomnieć o czymś bardzo ważnym, czymś za co jestem wdzięczny Scottowi. Gość śpiewa o tych wszystkich ponurych, smutnych, nieszczęśliwych sprawach w sposób nie histeryczny i nie wisielczy. To, co prezentuje Weinrich jest prędzej przykładem opowieści doświadczonego człowieka, który wiele w swym życiu przeżył i chce przekazać komuś swoje spostrzeżenia, zamiast użalać się nad sobą. Zaś w takim „Clear Windowpane” jego wokal brzmi niemal pogodnie, przy czym wszystko trzyma się konwencji. To wszystko, co w tym momencie wypisuję, jest dla mnie bardzo istotne. Dlaczego? Bo uważam, że nie powinnyśmy traktować wokalisty tylko jako krzykacza wyrzucającego z siebie kolejne liryki na tle tego, co określa się prawdziwą muzyką. Struny głosowe to po prostu kolejny instrument i pod takim kątem należałoby rozpatrywać śpiew. Każdy wokalista, czy to dobry czy beznadziejny, swoją pracę zmienia zupełnie charakterystykę gotowych ścieżek instrumentalnych. Tworzy to całkowicie nową dynamikę utworów, usprawnia wszelką melodykę, potęguje nastrój bądź ochładza go; dopowiada to, na co zostawiły miejsce gitary. Wino z wszystkich tych prób wychodzi zwycięsko. Ponadto linie melodyczne, które to co rusz z siebie wyrzuca, skonstruowane są tak, że wciągają i uzależniają. U mnie to uzależnienie objawia się tym, że zapamiętuję wszystkie składowe, te wspaniałe motywiki, które sprawiają, że za każdym mam ochotę śpiewać, krzyczeć razem z Wino. I zazwyczaj się nie hamuję, bo i po co?
Dobra. Nie szczędziłem ciepłych słów jeżeli chodzi o Chandlera i Weinricha, ale Saint Vaitus to przecież nie tylko oni. Nie mógłbym po prostu pominąć sekcji rytmicznej - filaru całej formy i wszelkich konturów albumy – podstawy i spoiwa jednocześnie.
Po pierwsze: dół, który kreuje długodystansowiec Mark Adams, będący nieugiętym, jedynym basistą jakiego kiedykolwiek miał ten zespół. Jego instrument jest o tyle ważny, że to – jakby nie patrzeć – druga gitara w zespole. Jego gra nie jest agresywna, rzekłbym, że muzyk wykonuje swoje partie dosyć subtelnie, tak jakby chciał powiedzieć jak najwięcej używając jak najmniejszej ilości dźwięków. Słychać to szczególnie w „The Lost Feeling”, gdzie Mark dostaje sporo wolnego miejsca na swój bas. Facet nie popisuje się, co zupełnie nie przeszkadza mu w dodawaniu ciężaru i głębi kompozycjom oraz wypełniania luki, którą zostawia mu gitara rytmiczna podczas solówek Chandlera.
Po drugie: perkusja. W porządku, można sobie powiedzieć, że zmarły w ubiegłym roku bębniarz Armando Acosta miał łatwe zadanie....Co oczywiście będzie bzdurą. Przecież nie od dziś wiadomo, że powolne granie jest dużo bardziej wymagające niż mechaniczne szybkie napierdalanie. Metronom w głowie to podstawa. Poza tym Armando nie ograniczał się tylko do miarowego bicia, człowiek ten dodał tu od siebie znacznie więcej. Jedyne w swoim rodzaju przejścia w średnich tempach, może nie są szczytem dokonań perkusyjnych, ale na pewno dodają albumowi magicznego smaczku. Szczególnie ciekawie jest kiedy Acosta napełnia swoją grę większa dynamiką, co zmienia zupełnie oblicze zawartej tu muzyki. Posłuchajcie wstępu do „Clear Windowpane” czy łamanych rytmów pod solo gitarowe z „The War Starter”. Słucha się tego z rosnącym zainteresowaniem. Co najbardziej jednak zadowolające – kotły na „Born Too Late” brzmią gęsto, soczyście i miło dla ucha. Choć nie dominują nad wokalami i resztą instrumentów są cholernie potężne.
Pomiędzy muzykami wyraźnie iskrzy (bez erotycznych skojarzeń), we wszystkich kompozycjach wyczuwam specyficzną chemię, dzięki której, nie jest to nużąca i męcząca muzyka. Mimo że, to „staroszkolne granie bez zbędnych pierdół”, dźwięków tworzących tę płytę nie da się w żadnym stopniu określić mianem prostackich, festynowych, niedopracowanych, czy co gorsza, tępych. Nie jest to też przykład zimnej, beznadziejnie dołującej i mozolnej płyty. Jasne, przez album przebija się wielka dawka bólu, nieszczęścia i wewnętrznych starć, a dźwięki do wesołych nie należą, jednak muzycy włożyli w to tyle serca, emocji, i energii, że obcowanie z krążkiem podnosi wręcz na duchu. Taki jest przynajmniej mój odbiór. To swoiste muzyczne kathrasis. Ta pomnikowa, oparta na subtelnej melodyce i kojącym ciężarze płyta, nakłania zatem do uporządkowania sobie pewnych spraw, a nie popadania w depresję. Te sześć utworów to, stawiając sprawę jasno, jedyne w swoim rodzaju „metalowe hymny”. I w żaden sposób nie łączcie sobie tego z patetycznymi opowieściami o czarodziejach, szantami czy stadionowymi przyśpiewkami. „Born Too Late” to hymny codziennych zmagań.
Armando Acosta
23.09. 1952 – 25.11. 2010
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz