piątek, 29 lipca 2011

Tony szlamu i buldożery śmierci

Grief - Torso (1998)

Data wydania: 02.05.1998
Gatunek: Sludge/doom metal
Kraj: USA

Tracklista:
1. I hate Lucy (07:26)
2. Polluted (09:03)
3. Amorphous (12:03)
4. Life can be... (08:22)
5. To serve and neglect (10:28)
6. Beyond Waste (07:43)
7: Tar (8:13)

Skład:
Jeff Hayward - gitara, wokal
Randy Odierno - perkusja, bas
Terry Savastano - gitara
Jay Stiles - gitara

Autor recenzji: Tomz


Żałość. Tak szczerze, czy można by wyciągnąć lepszą nazwę dla kapeli pałającej się tłuczeniem posępnego sludge/doom metalu? To oczywiście pytanie retoryczne... Grief, jako jedni z pionierów wcześniej wspomnianego gatunku, wypracowali swój własny, niepowtarzalny i niezwykle bezlitosny, bezwzględny styl, akceptowalny dla bardzo wąskiego grona słuchaczy.



Oczywiście nie mam tutaj na myśli elitarnego klubu kolesi w beretach i ciasnych, ciemnych golfach. Chcę tylko zwrócić uwagę na to, że obcowanie z muzyką z początkowego okresu działalności grupy może „męczyć” (czasownik ten da się odebrać w tym wypadku zarówno pozytywnie jak i negatywnie). Depresyjne, agonalne, brudne kompozycje, mozolne jak umierający ślimak. Relatywnie długie utwory wypełnione po brzegi nieubłaganym znęcaniem się nad talerzami perkusyjnymi. Ponadto kurewsko olbrzymia dawka ciężaru i duszności. Wszystko okraszone markowym – przechodzącym niekiedy w growl - rykiem Jeffa Haywarda, który obsesyjnie wyrzuca ze swojego gardła pojedyncze sylaby tekstów pełnych nienawiści i zatroskania o Matkę Ziemię . Zapomnijcie o stonerowo-ziołowych odjazdach a la Eyehategod czy specyficznych melodiach Crowbar. Albumy „Dismal” i „Come to grief” to po prostu tony szlamu!
Sytuacja zmieniła się nieco wraz z nadejściem płyty „Miseralby ever after”. W prawdzie utwory zawarte na tym krążku to nadal szlamiste buldożery śmierci dla fanów gatunku, jednak z większą dawką dynamiki, energii, jak i znacznym urozmaiceniem kompozycji. Bostończycy przenieśli również nacisk ze smutku i depresji na gniew i nienawiść (tym razem nie tylko w tekstach), czego dobitnym przykładem jest utwór „I hate the human race”. Muzyka taka musiała powstać, aby w drodze dalszego rozwoju panowie nagrali jeszcze bardziej niezwykły album – „Torso”. Możliwe, że dla niektórych zatwardziałych maniaków pierwszych wydawnictw Grief, nie będzie to już zajebista płyta , dla mnie jednak formuła zespołu została udoskonalona w bardzo ciekawy sposób. I wszystko to ci wściekli panowie osiągnęli bez żadnych kompromisów.
Już otwierające album, instrumentalne „I hate Lucy” odsieje i załamie wszelkich niedzielnych metalowców. Walec ten jest w zasadzie dosyć monotonny, niczym ciągnące się zbyt długo intro. Jednak ogólna, mroczna wymowa utworu i możliwość obcowania z wszechobecnym ciężarem potrafią zadziałać na słuchacza jak magnes. Ostatecznie o wartości tego numeru decyduje agresywna, ale emocjonalna solówka, która choć miejscami zagrana jest poza skalą, to brzmi świetnie. Jednak to nic w porównaniu z „Polluted” – bezsprzecznie najlepszym utworze zawartym na tym wydawnictwie. Kolosalne, wgniatające w ziemię, apokaliptyczne bębny doskonale współgrają z melancholijną melodią wygrywaną przez gitary. Kontrastem dla tych fragmentów są mocne, hardcorowe w swojej wymowie ataki z Jeffem, który wrzeszczy aż miło w swoim jadowitym i ostrym jak brzytwa stylu. Jeszcze głębiej w otchłań prowadzą epickie, zharmonizowane, doomowe zwolnienia, obłożone niespiesznymi i pełnymi wyczucia solówkami. Powalające połączenie wkurwienia, kontrolowanej wzniosłości i przygnębienia. Całości dopełnia zapadający w pamięć i bezpretensjonalny tekst, o tym jak obrzydliwie zepsuta jest populacja naszej planety.
Kolejny niezwykły numer to zamykający krążek „Tar”. Kompozycja dosyć zaskakująca, jeśli wziąć pod uwagę ówczesny dorobek grupy. Motywem przewodnim tego mutanta jest diabolicznie chwytliwy, pełen stonerowego groove’u riff. Te napędzane przez ducha wczesnego Black Sabbath zagrywki kruszą zęby i niemal zmuszają do tańca...a wszystko to w szlamistym sosie z dawnego Grief.
Warto też zwrócić uwagę na prawdziwego (12-minutowego) kolosa pod postacią „Amorphous”. Może i potrzeba trochę czasu, by wsiąknąć w ten numer, ale pewnego dnia kawałek ten stworzy wam idealne tło dla nocnych, nieco ponurych refleksji. Rzecz jasna, i pozostałe wałki to nie przelewki, a pełnokrwiste numery doskonale korespondujące z okładką. Ten, z pozoru dziecinny, obrazek autorstwa późniejszego członka grupy Erica Harrisona, silnie oddziaływuje na wyobraźnię podczas obcowania z muzyką Bostończyków. Ta płyta naprawdę brzmi jak podróż płonącego torsu przez tunele astralne, cokolwiek to może znaczyć. Wszystkie zawarte tu „songi” to nic innego jak muzyczne czołgi zagłady spowite specyficzną, oryginalną atmosferą. „Torso” to album o magicznej aurze, potrzeba jednak trochę czasu, aby ją dostrzec. Good shit!
Na zachętę: http://www.youtube.com/watch?v=rR2uSbCqH1U




2 komentarze:

  1. Dobre gitary, dobry wokal ale perkusista mocno średni. Może nie ma tu zbytnio pola do popisu ale za dużo tu talerzy a za mało głębokiego nakurwu. Trochę brakuje mi tu brzmienia, choć to pewnie wina jewtuba, z pewnością z CD brzmi to o niebo lepiej. Odnoszę jednak wrażenie, że przy takiej muzie bym się zanudził.

    OdpowiedzUsuń
  2. No nie jest to na pewno muzyka dla wszystkich, w zasadzie przy takich dźwiękach niewiele mają znaczenia gusta i poglądy muzyczne, albo coś zaiskrzy i przypasi, albo po prostu jednym uchem wleci, a drugim wyleci.

    OdpowiedzUsuń