czwartek, 25 sierpnia 2011

WORSHIP ANTHRAX, czyli o zespole i nowych utworach słów wiele




Obecny skład:
Joey Belladonna - wokal
Scott Ian - gitara rytmiczna, chórki
Frank Bello - bas, chórki
Rob Caggiano - gitara prowadząca
Charlie Benante - perkusja, gitara

Autor artykułu: Tomz

Był to pełen magii rok 2005. Wtedy, jeszcze jako gimbus, za sprawą starożytnej kasety z albumem „Fistful of Metal”, zostałem zagorzałym miłośnikiem nowojorskiego Anthrax. W tym samym roku Scott Ian i Charlie Benante reaktywowali „najbardziej popularny” skład zespołu. Kiedy to Wąglik przypominał sobie jaki metal łupali w latach 80’, czasach kiedy gitarzysta rytmiczny zespołu miał jeszcze włosy, ja poznawałem kolejne dokonania grupy. Nie trudno się domyślić, że najbardziej wielbiłem nagrania z lat 1985-1990, czyli spuściznę tego właśnie gwiazdorskiego, najpopularniejszego personelu w postaci Iana, Benante, Spitza, Belladonny i Bello. Tych pięciu wesołków, potomków imigrantów, stworzyło jedne z najbardziej oryginalnych i przepełnionych entuzjazmem utworów w dziedzinie głównonurtowego thrashu. Z rozrzewnieniem i gigantycznym bananem na twarzy wspominam czasy, kiedy pierwszy raz przesłuchiwałem te kurewsko dobre płytki. Jednak nie tylko tym Anthrax stoi.

Dla mnie historia tego zespołu to również ponad dekada z mocarnym głosem Johna Busha. W prawdzie nagrania z jego kadencji ciężko nazwać thrash metalem, jednak to kawał mocnej, ciężkiej i całkiem ambitnej muzyki. Z tego okresu twórczości zespołu pochodzi również masa eksperymentalnych kawałków rozrzuconych bo ep-kach i b-stronach singli, jak i tony coverów, do których to grupa miała mistrzowską łapę jeszcze w początkowej fazie swojej działalności. Ostatnim pełnym albumem z Janem Krzakiem na wokalu było nowoczesne, ale przyjęte niezwykle ciepło „We’ve Come For You All” z 2003 roku. (Pamiętam jak na początku 2006 roku czekałem cały pieprzony miesiąc na kasetę magnetofonową z tym dziełem). Wokalista o aparycji Bruce’a Willisa i przypominający Freda Flintstone’a gitarzysta Rob Caggiano ledwo nacieszyli się sukcesem, bo oto dwa lata później nastąpiła wcześniej przeze mnie wspomniana reaktywacja. Wąglik z Joey’em Belladonną na wokalu nieustannie koncertował, a mi już ciekła ślinka na myśl o zapowiadanym nowym albumie studyjnym. I co? I wtedy wszystko kompletnie się popierdoliło. Do dziś aż strach wchodzić na oficjalne forum grupy, bo przypomina to marsz przez pola bitewne. Ostatnie lata historii tej kapeli to taki bajzel, że musiałbym stworzyć o tym osobny, obszerny artykuł. Ale opiszę to w skrócie, dla uporządkowania faktów... Po jakimś czasie – z niejasnych do końca powodów – skład znany z wielkiego „Among The Living” rozpadł się ponownie. Opalony wokalista Joey oraz niski, kochający Jezusa i zegarki, bardzo utalentowany wioślarz Dan Spitz poszli w odstawkę. Dobrze chociaż, że pozostawili po sobie doskonałe dvd „Alive 2”...W świat wystrzeliła plota jakoby nowym gardłowym Anthrax miał zostać Corey Taylor ze Slipknot... I jestem szczęśliwy, że tak się nie stało. Nie chciałbym przesadzać, ale ten zespół mógł zamienić się w jedną wielką ruinę... (Slipthrax?) Szeregi ekipy zasiliła jednak młoda i świeża krew w postaci nikomu nieznanego Dana Nelsona – spoko gościa, którego potężny ryk był brakującym ogniwem między wokalizami Busha i Phila Anselmo. Ponadto skład ponownie uzupełnił Rob Caggiano, tym razem odmieniony pod względem image. Chłopaki tęgo wzięli się za nagrywanie nowego albumu (wówczas pojawiła się nazwa „Worship Music”) i właśnie kiedy kupiłem bilet na ich lipcowy koncert w Warszawie (2009)...Dan Nelson wyleciał z niejasnych powodów! Niech to szlag. Powodem miała być rzekoma choroba, jak jednak okazało się historia ta śmierdziała na kilometr nieporozumieniami wewnątrz kapeli. Nieważne jednak... Z opresji zespół uratował stary kolega John Bush, przez co skład koncertowy powrócił do tego znanego nam z czasów „We’ve come for you all”. Kapela zagrała oczywiście wszędzie – tylko nie w Polsce! – i jak można zorientować się po nagraniach z internetu ,byli naprawdę dobrzy w tym co robią. Niszczyli energią. Kiedy to zacierałem już łapska na nowy album z łysym wokalistą...skład ponownie się posypał. Zespół postanowić wrócić do korzeni w ramach wspólnych koncertów tzw. Wielkiej Czwórki Thrashu, wraz z Slayerem, Megadeth i turbogwiazdiami z Metalliki. Oczywiście za mikrofon nie wrócił piejący na debucie Neil Turbin, tylko znany i lubiany Joey Belladonna. Zmiana ta była nagła, nieoczekiwana i niezręczna, ale na dobrą sprawę i tak cholernie emocjonująca, gdyż miałem okazję zobaczyć zespół, który wielbię na żywo. Tym razem nikt nie odwołał cholernego występu! Przybyłem więc do Warszawy na Sonisphere 2010 (gdzie spotkałem redakcyjnego kolegę Marko). Kiedy zobaczyłem jak na scenę zostaje spuszczony banner z okładką najsłynniejszej płyty kapeli myślałem, że sam spuszczę się w spodnie i popłaczę się ze szczęścia jednocześnie. Na szczęście potrafiłem pozbierać się odnaleźć w rzeczywistości. Wąglik zmuszony był grać najkrócej ze wszystkich bandów, nagłośnienie mieli lekko z dupy w porównaniu z grająca na końcu Metallicą, a i ja musiałem stawać w kółko na palcach...ale Anthrax i tak dał najlepszy koncert tego dnia. Energia, entuzjazm, siła i moc!

Od tamtej pory można było się spodziewać, że szalona ekipa przymierza się do ukończenia wcześniej konstruowanego albumu. A w zasadzie do ponownego nagrania... panowie musieli przearanżować materiał wspólnie z Belladonną, bo zarówno ten gościu jak i niestrudzony Bush o tych samych inicjałach nie mieli zamiaru rejestrować swojego wokalu na materiał wyciosany prosto pod młodziaka Nelsona. I oczywiście nie ma w tym nic dziwnego, bo przecież żaden szanujący się muzyk nie chce być zwykłym robotnikiem odtwórcą. Wiadomo było, że Anthrax potrzebuje trochę czasu, aby powtórzyć cały cykl (aż głowa boli jak się pomyśli, że płyta z Danem Nelsonem była praktycznie gotowa i wszystko poszło się chrzanić) i wydać w końcu premierową muzykę, która to miała ukazać się już w roku 2006.

Warty odnotowania jest fakt, że na lipcowych koncertach trasy Anthrax z resztą Wielkiej Czwórki Scotta Iana zastąpił sam Andreas Kisser, czyli mistrz riffu i imponujących solówek z Sepultury. Jedno trudno wyobrazić sobie koncertowy Wąglik bez człowieka, który jest jego kwintesencją. „Indians” bez potężnych markowych backing vocals w refrenach, dzikich skoków i karkołomnych pląsów z gitarą? Choć to zjawisko nietypowe, zamieszek wśród fanów nie wzbudziło. Oczywiście całe to przedsięwzięcie to żadna prowokacja grupy w celu ubicia jeszcze większej kasiory, tylko siła wyższa - Ianowi urodziło się dziecko. Kto wie, może kiedyś jego potomek będzie tworzył zupełnie nową i nie mniej inspirującą scenę metalową? Ojciec – weteran thrashu, matka – wokalistka rockowa, dziadek – Meat Loaf. To zobowiązuje...

Wróćmy jednak do głównego wątku opowieści. 24 czerwca 2011 Anthrax w końcu wydaje singiel, który ku uciesze całej kuli ziemskiej zostaje całkowicie za darmo udostępniony w sieci. A utwór zwie się „Fight’em Till You Can’t”. Jeżeli mam być szczery nie byłem podniecony do granic możliwości, gdyż znałem tę kompozycję już w roku 2008, jeszcze z bootlegów z Danem Nelsonem na wokalu, które polecam wszystkim wyszperać. W zasadzie krótkiego demo tego utworu można było posłuchać wcześniej na stronie zespołu. Jest to utwór, który bardziej bezpośrednio niż takie „What Doesn’t Die” traktuje o horrorowych zombie. Kompozycję tę zapamiętałem jako szybki, agresywny i ciężki numer, z brutalnym wokalem i bardzo melodyjnym, nieco specyficznym refrenem. Idealna rzecz na koncert.

Zapuściłem więc singiel bez żadnych obaw o jakość muzyki. Już w pierwszych sekundach uderzyło mnie świetne, nowoczesne-ale-bez-przesady brzmienie, potem jednak nastąpiła lekka konsternacja. Opiszę moje wrażenie przy kilku pierwszych odsłuchach, pomijając fakt, że utwór miejscami faktycznie przypomina „Gridlock” z 1990 r.

Uderzyło mnie to, że kawałek stracił na swojej mocy i agresji, tym ogromnym wygarze, który można było usłyszeć na koncertach trzy lata wstecz. Coś jakby muzycy grali na pół gwizdka. Jednak to nie było wszystko, o ile nawet w wersji pierwotnej lekko denerwował mnie refren o nieco łzawej melodii, tym razem zostałem po prostu sparaliżowany. Nie zrozumcie mnie źle – nie ma nic lepszego niż zgrabnie skrojona melodia, ale Anthrax podciągnął to do granic ekstremy, tworząc chyba najbardziej cukierkową partię w swojej karierze. „To jakiś wiejski melodic power?” – spytałem sam siebie. Sytuacji wydawała nie poprawiać się dosyć bezpłciowa solówka i fakt, że Belladonna nie wykorzystał wszystkich walorów swojego śpiewu. Przez spory okres czasu byłem mocno skonfundowany, ALE! Właśnie – ale. Wiedziałem, że ciężko mi zaakceptować, to co słyszę, gdyż przyzwyczaiłem się do starej wersji „Fight’em”. Szybko zorientowałem się, że kompozycję i tak ratują czadowe riffy oraz wyśmienita jak zawsze perkusja Charliego. Utwór jako całość jakimś dziwnym sposobem wbił się w moją głowę i nie potrafi się stamtąd wydostać. Zdałem sobie również sprawę z bardzo fajnie „płynących” wokali Belladonny, mega silnych chórków, a co najważniejsze – pojawiająca się co jakiś czas refrenowa melodyjka przestała mnie irytować. Ba, odkryłem wręcz, że potrafi sprawić mi sporą przyjemność. Oczywiście nadal obiektywnie oceniam to jako średnio trafiony chwyt i puszczając ten fragment osobom postronnym czułbym, lekkie zażenowanie, ale osobiście traktuję to jako taki pocieszny wybryk zespołu. Zatem „Fight’em...” to naprawdę dobry, zapadający w pamięć numer, a przy tym całkiem chwytliwy hicior. Może i trochę dziwny oraz przesadnie wystylizowany na thrash w starym stylu (którym nie jest), ale dźwięki zawarte w singlu mają ten satysfakcjonujący czar. Przynajmniej nie jest to kolejny beznamiętny metalowy numer.

Zespół zdał sobie sprawę, że przy tak długim okresie wyczekiwania na „Worship Music” fanom należy dać coś więcej niż jeden singiel i tak znanej wcześniej kompozycji. Dlatego też 9 sierpnia światło dzienne ujrzał w pełni premierowy utwór nowojorskiego kolektywu – „The Devil You Know”. To już nie przelewki, pomyślałem, po czym lekko zdenerwowany odpaliłem kawałek. Ponownie nie obyło się bez początkowego rozczarowania. W przypadku tego numeru czułem się zawiedziony jeszcze bardziej. Riff na, którym w głównej mierze opiera się utwór wydał mi się dosyć niemrawy, pozbawiony tej werwy, z którą kojarzy się nazwa Anthrax. Doszedłem jednak do wniosku, że to nie to stanowi problem. Mógłby być z tego całkiem porywający utwór, pomyślałem....jednak z Bushem na wokalu! Wydawało mi się, że Belladonna nie potrafi udźwignąć na barkach stylu, z którym poradziłby sobie i doskonale napędził John, nadając kompozycji szorstkiej barwy i większej głębi. Do tego znowu miałem problem z refrenem, który tym razem sprawiał dla mnie wrażenie całkowicie głupkowatego, wymierzonego w młodzież, która czerpie energię głównie z zespołów pokroju Linkin Park i innych dziwolągów (oczywiście lekko przerysowywałem całą sprawę). Mówiłem, że Scotta totalnie popierdoliło od wieloletnej gry w pokera, zbyt częstych występów w VH1, epizodu z Damnocracy i nadal dla mnie niezrozumiałej przygody w The Damned Things, gdzie tworzą komercyjną muzę wraz z Robem Caggiano i typami z Fall Out Boy... Byłem rozgoryczony.

I wiecie co? Po kilka przesłuchaniach poczułem, że poprzednie sądy nie mają znaczenia, gdyż utwór zaczął mnie naprawdę nawiedzać w myślach. Przede wszystkim doceniłem bardzo luzacki charakter singla. Oczywiście Ian i spółka cały czas tworzyli takie numery, ten jednak potrzebował jakiejś refleksji pod innym kątem. Bardzo podoba mi się również to, że ta cała luzackość potrafi się tu szybko przeistoczyć w naprawdę wyborne, nieco podniosłe melodie, które w punkcie kulminacyjnym utworu wywołują u mnie stare, dobre ciarki. Świetne żąglowanie nastrojem, to trzeba przyznać. Nie bez znaczenia jest również to, że tym razem Caggiano bardziej postarał się z solówką i zagrał coś naprawdę mocnego. To jest ten Caggiano, którego znam z niesamowitej partii w „Safe Home”! Na brawa zasługuje również, jak zwykle niezastąpiony Charlie Benante, który pokazuje jak grać na perkusji z jajem i klasyczną finezją. I to idealnie uzupełnia „The Devil You Know”, które aż kipi od radości z grania, która od zawsze była domeną nowojorskiego kwintetu.

Jak widać, nowe utwory Wąglika, choć mogą budzić pewne wątpliwości i nie są pozbawione drobnych wad, to cholernie solidne utwory, które zwiastują ciekawy i świeży album.

Jedyną rzeczą, która mnie w tej sytuacji wkurwia – a muszę to z siebie wyrzucić – to postawa niektórych fanów. „To najlepsze co Anthrax nagrał od czasów Persistence of Time” – ciągle trafiam na takie opinie. Dla mnie to bzdura i ignorancja. Wystarczy przyjrzeć się takiemu „Sound of White Noise” z 1993 roku, pierwszemu albumowi z Johnem Bushem – w zasadzie większość z numerów z tej płyty jest bardziej frapująca niż najnowsze kompozycje zespołu. Oczywiście, jak wcześniej napisałem, nowe single to bardzo dobre rzeczy, tylko, że jednak wspomniana przeze mnie płyta to dzieła wybitne. Jasne, nie jest to thrash, ale Anthrax nie próbował nawet wówczas udawać, że jeszcze go grają. To była po prostu szczera i pełna pomysłów muzyka, która nie wymagała żadnych etykiet, tylko kontemplacji. To irytujące, że ten okres działalności zespołu pozostaje tak niedoceniony i olany - sam początkowo zbyt pochopnie oceniałem osiągnięcia zespołu z późniejszych lat 90’. Tym bardziej, że odkryłem niedawno, że nawet denerwujące mnie niegdyś bushowskie utwory, takie jak „Crush” z „Volume 8” to prawdziwe monumenty – pełne pasji i zaangażowania. Problemem było jednak zbytnie „odejście od korzeni”, może dla świętego spokoju powinni zmienić nazwę?

Problemem obecnego składu jest natomiast to, że za bardzo oczekuje się od nich grania thrashu z dawnych lat, co tylko może wzbudzić „płacz” i niepotrzebną agresję. Po zespole, który aż tak bardzo zmienił swoją formułę na przestrzeni ostatnich dwóch dekad nie ma co oczekiwać nagrania drugiego „Spreading The Disease”, trzeba po prostu dać im robić swoje. Ja nie mam z tym problemu, bo póki co składam pokłon niemal wszystkiemu co zostało wydane pod wąglikowym szyldem. „Worship Music” zostanie wydane 13 września, zatem bądźcie gotowi...

I znów czuję się jak 14-latek, słuchający non stop „Horror of it all” w świetle popołudniowego wrześniowego słońca. Dzieciak, który wciąż próbował idealnie odtworzyć wąglikowe logo na każdej lekcji fizyki i chemii, bazgrząc w swoim cholernym zeszycie. WORSHIP ANTHRAX!

Do obczajenia:

Fight'em 'till You Can't



The Devil You Know

9 komentarzy:

  1. Świetny artykuł, przeczytałem go z dużym zainteresowaniem i uśmiechem na twarzy. Ciekawe spojrzenie na zespół, z którym - choć nie jestem fanem - się zgadzam. Pozostaje czekać na nową płytę, chociaż powstają pewne obawy. Skoro dwa nowe kawałki nie są do końca przekonujące to jaka będzie reszta? Miejmy nadzieję, że po prostu lepsza ;]

    OdpowiedzUsuń
  2. dzięki, MD. No czekać trzeba, a i oczekiwania są duże... Tym razem można być niemal pewnym, że materiał ukaże się zgodnie z terminem.

    OdpowiedzUsuń
  3. Bardzo fajny artykuł, czytałem go słuchając jednocześnie opisanych wyżej nowych kawałków Wąglika :) Ciekaw jestem tego albumu, może być różnie...

    Fajnie, że wspomniałeś też o naszym spotkaniu na koncercie. Dobrze, że obyło się bez szczegółów... hehehe ;)

    OdpowiedzUsuń
  4. Szczegóły są w teczce IPNu....

    OdpowiedzUsuń
  5. http://www.jpc.de/jpcng/poprock/detail/-/art/Anthrax-Worship-Music/hnum/9734958

    Fragmenty wszystkich numerów z nowego albumu! ;>

    OdpowiedzUsuń
  6. Jest naprawdę dobrze, Anthraxowo i bez odgrzewania starych kotletów....teraz największą chętkę mam na "The Constant"

    OdpowiedzUsuń