niedziela, 14 sierpnia 2011

Landguard - Eden Of A Parallel Dimension (2001)


Rok wydania: 2001
Gatunek: Melodic/Symphonic Power Metal
Kraj: Włochy

Tracklista:
1. Symphony of Another Dimension - Part I 01:15
2. Helgvar - An Ancestral Story 07:04
3. The Manuscript 01:22
4. Iceland Sword 05:50
5. Crystallized Shadows 00:50
6. Edge Of The Abyss 04:02
7. Helgvar Suite Op. I 01:43
8. Eternal Freedom 07:34
9. Ancestral Labyrinth 02:23
10. Jester's Awakening 08:18
11. Symphony Of Another Dimension - Part II 00:36

Skład:
Michele Sorrentino - wokal
Armando Scala - gitara
Marco Ruggiero - gitara
Raffaele Acampa - klawisze
Stefano Quitadamo - bas
Walter Montone - perkusja

Autor recenzji: Amaranth

Naturalnie wszyscy pamiętamy fantastyczny album "Lost In The Darkness" formacji Savior From Anger, jeden z lepszych, jeśli chodzi o podsumowania za 2009 rok. To oczywiścia sarkazm i ironia - od razu wyjaśniam - by ktoś nie pomyslał, żem człek szalony. Wspominam o nim nieprzypadkowo. Jeśli komuś w metalowym światku, przypadło do gustu to tragicznie niemrawe granie, może sobie nieco zgłębić ich korzenie. Mówiąc bardziej precyzyjnie: sesyjnego wokalisty Michele Sorrentino.


Początek obecnego stulecia i w zasadzie końcówka poprzedniego we włoskim melodyjnym graniu, upłynęło pod znakiem namiętnej fascynacji twórczością Rhapsody. Każdy, kto miał jakiś tam względny (ważne słowo) talent, możliwości organizacyjne i dobre kontakty, mógł sobie założyć zespół i liczyć na łut szczęścia. Jedni poprzestali na garażowym męczeniu smoków a inni poszli dalej i nagrywali profesjonalne materiały. Do tych drugich zalicza się Landguard zespół, który obrał sobie taktykę krok po kroku za Turillim i spółką. Założony formalnie w okolicach 1998 roku przez niegrających już tam Luce Bifulco oraz Eduardo Schipaniego, był właśnie początkiem muzycznej drogi wspomnianego Sorrentino o którym pewnie i tak już nikt nigdy nie usłyszy. Co mi tam, niech chłop ma tu swoje pięć minut. Może to kiedyś ktoś mu przetłumaczy i tym samym będzie mi dozgonnie wdzięczny za darmową reklamę.
Wracając do muzyki. W sumie całość można określić jednym słowem: nuda. Nuda, bo nic się nie dzieje i nuda, bo wszystkie kompozycje zagrane są na jedno przysłowiowe kopyto. Szablon jest jeden: stwórz klawiszowy podkład, zagraj melodie na pianie, wejdź z gitarami, galopuj w trakcie i zakończ pseudo monumentalnie. Doprawdy tak właśnie wygląda ten album. Plusów i pozytywów brak. Nawet brzmienie nie za bardzo winduje to wydawnictwo w górę. Brak głębi i realnego rozmachu, bo wszystko tłoczy się tu w jednym kotle i nie znajduje wyjścia na zewnątrz. Siłą obowiązku powinieniem jednak być sprawiedliwy i wskazać parę wartych odnotowania rzeczy, niekoniecznie dobrych. Jedną z nich jest głos...tenora w utworze "Helgvar - An Ancestral Story". Przyzam, że nie często coś takiego słyszy się w metalowym graniu. Zabieg dobry tylko aranżacja słaba i bez kolokwialnych jaj. Drugą rzeczą jest kompozycja "Iceland Sword", która to jawnie i bezczelnie kradnie refrenowy i nie tylko patent z "The Dragon Lies Bleeding" Hammerfalla. Niemal identyczny zaśpiew i konstrukcja melodii. Można przeżyć małe Deja Vu.
W sumie tyle, bo więcej nie ma się co rozpisywać. Album jest nudny więc dlaczego w tym tekście mam nudzić podobnie? Jeśli jesteś słuchaczem, który dałby się poćwiartować za włoskie flower granie, to ta płyta jest w sam raz dla Ciebie. Jeśli nie obca jest Ci twórczość hiszpańskiego Dark Moor, to też będziesz kontent. Pozostała gawiedź niech sobie daruje. Dla własnego zdrowia.



Ocena: 5/10

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz