Blackthorne - Afterlife
Data wydania: 02.1993
Gatunek: Heavy Metal/Hard Rock
Kraj: USA
Tracklista:
01. Cradle To The Grave 04:41
02. Afterlife 05:24
03. We Won't Be Forgotten 06:00
04. Breaking The Chains 04:53
05. Over And Over 04:48
06. Hard Feelings 04:44
07. Baby You're The Blood 03:24
08. Sex Crime 04:55
09. Love From The Ashes 04:38
10. All Night Long 05:04
Skład:
Graham Bonnet - wokal
Bob Kulick - gitara, wokal wspomagający
Chuck Wright - bas, wokal wspomagający
Jimmy Waldo - klawisze, wokal wspomagający
Frankie Banali - perkusja, wokal wspomagający
Autor recenzji: Amaranth
Graham Bonnet...(chwila namysłu połączona ze wzrokiem skierowanym w okno)....Graham Bonnet, to człowiek przez część koneserów muzycznej historii uważany za największą pomyłkę w dziejach Rainbow a przez drugą, jednym z bardziej niespełnionych głosów w świecie ciężkiego i około ciężkiego grania. Dlaczego tak się rzeczy miały? Ano dlatego, że nigdy nie potrafił stworzyć gdzieś swojego stałego muzycznego domu, który grzmiałby echem wiecznośći w umysłach kolejnych pokoleń melomanów. Najlepiej mu się wiodło w Alcatrazz i tam też należy poniekąd szukać genezy projektu Blackthorne, który powstał w roku 1991 by niedługo po szarży w postaci "Afterlife", odejść w niebyt z opuszczoną szablą.
Podczas swojej przygody ze wspomnianą powyżej formacją, bardzo zbratał się z Jimmym Waldo, klawiszowcem, który karierę rozpoczynał w bardzo dobrze rokującym i grającym rockowym New England, dość słusznie uważanym przez archeologów muzyki za mocno bijące pierwotne źródło dzisiejszego pojęcia AOR. Razem założyli Blackthorne i skonsumowali ten fakt wydaniem wsponianego "Afterlife" w 1993.
Muzycznie była to dość energicznie podana porcja Hard Rocka z licznymi wpływami jego cięższej odmiany. Czego tam nie było. Było Rainbow, było Alcatrazz, było klasyczne rockowe amerykańskie granie propagowane onegdaj przez Styx i przede wszystkim znakomita forma wokalna Bonneta. Muszę przyznać, że gdy pierwszy raz słyszałem ten album kilka lat temu, nie mogłem oprzeć się wrażeniu, że oto jestem świadkiem jednego z jego lepszych wystepów w karierze. Nie wiem natomiast, co w tej muzycznej układance robił Waldo. Praktycznie ze świecą szukać na tym albumie jakiś oznak jego muzycznego oddechu. Schowany całkowicie w tyle, wtopiony gdzieś w tło, robiący bardzo cichy klawiszowy podkład. Zresztą trudno się dziwić. Bonnet miał tu rządzić i dzielić, udowadniając niektórym personom z którymi onegdaj współpracował oraz krytykom jego talentu, jak bardzo się mylą. Ta swoista konstatacja plus bardzo dobre gitarowe brzmienie (Kulick !), dały w ostatecznym rozrachunku album dobry, naładowany energią i kipiący przy temperaturze 10 stopni w skali Bonneta. Tyle właśnie płyta liczy kompozycji (z najjaśniejszym punktem w postaci "After Life") i tyle właśnie stopni czeka na naszej drodze. Zdecydowanie warto zapoznać się i usłyszeć, co mógł jeszcze zrobić dla...Rainbow obgadywany tu sympatyczny Graham.
Ocena: 8/10
Podczas swojej przygody ze wspomnianą powyżej formacją, bardzo zbratał się z Jimmym Waldo, klawiszowcem, który karierę rozpoczynał w bardzo dobrze rokującym i grającym rockowym New England, dość słusznie uważanym przez archeologów muzyki za mocno bijące pierwotne źródło dzisiejszego pojęcia AOR. Razem założyli Blackthorne i skonsumowali ten fakt wydaniem wsponianego "Afterlife" w 1993.
Muzycznie była to dość energicznie podana porcja Hard Rocka z licznymi wpływami jego cięższej odmiany. Czego tam nie było. Było Rainbow, było Alcatrazz, było klasyczne rockowe amerykańskie granie propagowane onegdaj przez Styx i przede wszystkim znakomita forma wokalna Bonneta. Muszę przyznać, że gdy pierwszy raz słyszałem ten album kilka lat temu, nie mogłem oprzeć się wrażeniu, że oto jestem świadkiem jednego z jego lepszych wystepów w karierze. Nie wiem natomiast, co w tej muzycznej układance robił Waldo. Praktycznie ze świecą szukać na tym albumie jakiś oznak jego muzycznego oddechu. Schowany całkowicie w tyle, wtopiony gdzieś w tło, robiący bardzo cichy klawiszowy podkład. Zresztą trudno się dziwić. Bonnet miał tu rządzić i dzielić, udowadniając niektórym personom z którymi onegdaj współpracował oraz krytykom jego talentu, jak bardzo się mylą. Ta swoista konstatacja plus bardzo dobre gitarowe brzmienie (Kulick !), dały w ostatecznym rozrachunku album dobry, naładowany energią i kipiący przy temperaturze 10 stopni w skali Bonneta. Tyle właśnie płyta liczy kompozycji (z najjaśniejszym punktem w postaci "After Life") i tyle właśnie stopni czeka na naszej drodze. Zdecydowanie warto zapoznać się i usłyszeć, co mógł jeszcze zrobić dla...Rainbow obgadywany tu sympatyczny Graham.
Ocena: 8/10
Zapuściłem sobie kawałek tytułowy i całkiem kopie w gucz!
OdpowiedzUsuń