poniedziałek, 29 listopada 2010

Nile - Those Whom The Gods Detest (2009)



 Nile - Those Whom The Gods Detest


Rok wydania: 2009
Gatunek: Death Metal
Kraj: USA


Tracklista:
1. Kafir! (06:50)
2. Hittite Dung Incantation (03:48)
3. Utterances Of The Crawling Dead (05:09)
4. Those Whom The Gods Detest (08:07)
5. 4th Arra Of Dagon (08:40)
6. Permitting The Noble Dead To Descend To The Underworld (03:32)
7. Yezd Desert Ghul Ritual In The Abandoned Towers Of Silence (02:33)
8. Kem Khefa Khesef (06:18)
9. The Eye Of Ra (05:01)
10. Iskander Dhul Kharnon (06:41)

Skład:
Karl Sanders - gitara, wokal
Dallas Toler-Wade - gitara, bas, wokal
George Kollias - perkusja

Autor recenzji: MasterDisaster

Z podróży po Egipcie, ale i po innych zakątkach świata, powraca jeden z największych Bogów. Powraca w blasku i chwale, w stylu zupełnie niezmiennym niż ten, jaki pamiętają jego wyznawcy. Powraca potężny, stanowczy, poważny i srogi. Powraca jeszcze bardziej doświadczony, a przecież jako taki już był znany. Powraca z olbrzymim bogactwem i niepojętym majestatem. Powraca jeden z największych Bogów - Nile.

I wreszcie jego wyznawcy mają kolejny powód do dumy. Czekali na to dwa lata i zaprawdę warto było. Myślę, że wiele można było się po tym zespole spodziewać i mam wrażenie, że dostaliśmy (my - wyznawcy) od niego znacznie więcej. A więc udało się - zamierzenie lub nie - po raz kolejny osiągnąć doskonałość. I chyba każdy się zgodzi, że niepotrzebne tu były jakieś nowości, że to nie jest teraz domeną Nile. Teraz liczy się utrzymanie starego, charakterystycznego poziomu a także dodanie jakiejś świeżości, niekoniecznie nowatorskiej a jednak interesującej, powodującej różnorodność muzyczną. I taka tutaj rzeczywiście jest. Nie ma w zasadzie zbyt wielu skojarzeń w stosunku do "Ithyphallic", a jest to swego rodzaju plus, bo jeśli dwa albumy są tak samo dobre, a jednak pod względem feelingu różne, to w ogólnym rozrachunku jest naprawdę świetnie i zadowalająco. Co do nawiązań do poprzednich albumów, tutaj też nie można za bardzo wychwycić jakiegoś nachalnego podobieństwa. Oczywiście Those Whom The Gods Detest czerpie z poprzednich dokonań garściami, ale wykorzystując to w sposób, który pozwala osiągnąć tej płycie indywidualny wydźwięk.

Brzmienie jest bez wątpienia niezmiernie satysfakcjonujące, jak zawsze w przypadku Nile podkreśla potęgę i moc albumu. Tutaj będziemy mieli okazję zaobserwować maksymalnie skupienie się inżynierów dźwięku i producentów na osiągnięciu soundu, który pomoże muzyce bardziej dobitnie wgnieść słuchacza w ziemię. Tak, że już bardziej się nie da. Jest to w zasadzie znak rozpoznawczy Nile i kwestia ta nie zmienia się od lat, za co - myślę - możemy być zespołowi wdzięczni.

Podobnie jak i za to, że z wiekiem ci faceci są coraz bardziej rozwiniętymi muzykami. To niebywałe, że osiągnąwszy tak wysoki poziom dalej można się polepszać i kształcić, ale przecież uczymy się całe życie. Może nie jest to coś, co usłyszymy bardzo łatwo i od razu, ale każde zagłębienie się w album w tym odkryciu nam pomoże. Wyłapiemy też dzięki temu zagrywki dotąd nie stosowane, albo przynajmniej zagrane w innej myśli kompozycyjnej niż dotychczas. Ta jest ewidentnie jasna i klarowna. Nile chce nas zmasakrować potęgą bębnów, ciężarem porażających zwolnień i hipnotycznych riffów. Przejeżdża również po słuchaczu za pomocą bezlitośnie szybkich temp i nie jest łatwo dotrzymać kroku zespołowi. Odsłuch tej płyty sprawi, że nasze umysły mają szansę naprawdę konkretnie się wytężyć i to na czas całkiem długi, zupełnie dla Nile naturalny, czyli około godziny. To i tak pewne skrócenie w stosunku do poprzedniego, gigantycznie długiego albumu. Ale ten czas trwania nigdy nie był dla Nile przeszkodą, wręcz przeciwnie, zawsze podchodził pod atut. Tak wciągającej, różnorodnej i niejednokrotnie zaskakującej muzyki można słuchać naprawdę długo. Zmęczenia tym krążkiem na pewno nie poczujemy, za to będzie to na pewno satysfakcja i sytość. Doprawdy, album jest tak pełny, że już po pierwszym odsłuchu wiadomo, że niczego na nim nie zabrakło i nie potrzeba żadnych dopełnień. Nie wiem, jak bardzo wygórowane wymagania trzeba by mieć, żeby czuć jakiś niedosyt po usłyszeniu tej muzyki.

Ja czuję i moc i zniszczenie, i w zasadzie gdyby Nile było jakąś maszyną do zabijania, nie zaś zespołem muzycznym, to można by spokojnie zacząć powątpiewać w dalsze losy świata.
O czym jeszcze trzeba wspomnieć - naturalnie o klimacie i wstawkach światowej muzyki oraz różnych dziwnych dźwięków. Tu jest ich znowu cała masa, raczej więcej niż było na poprzednim albumie i jest to widoczne. Wszystko to oczywiście wykorzystane najlepiej jak się dało, a więc z pełnym zaskoczeniem słuchacza i w konwencjach często dość nietypowych. Nie będę wymieniać ubarwień i wskazywać ich zalet ale "Kafir!" to najprawdopodobniej jedyna tak mocno wbijająca się w mózg rzecz, której w Nile jeszcze nie było. A ukazane jest to już na początku płyty. Dalej też nie będzie z tym gorzej, co jest kolejnym świadectwem pomysłowości i klasy zespołu.

Wiernym polecać nie trzeba, wierni album poznają zapewne z obowiązku. Sceptykom wypada polecić, bo będą pewnie nieźle zaskoczeni. Niewierni niech sami zrozumieją, jak wielki błąd popełniają, nie uznając Boga, jakim jest Nile. A resztę i tak dosięgnie sąd Ozyrysa...

2 komentarze:

  1. Zawsze sobie obiecuję, że w końcu poznam Nile i nigdy nic z tego nie wychodzi. Jakoś zaraz po tym jak MD dał reckę posłuchałem tego album i w sumie przeleciał bez echa - owszem, podobają mi się orientalne/egipskie wstawki, ale musiałbym poświęcić więcej czasu na ten album.

    OdpowiedzUsuń
  2. Musiałbyś poświęcić w ogóle więcej czasu na Nile i raczej nie zaczynać od tego albumu. Może lepiej od którejś z dwóch pierwszych płyt ;]

    OdpowiedzUsuń