niedziela, 1 kwietnia 2012

Watching The Planets


The Flaming Lips - Embryonic

Rok wydania: 2009
Gatunek: Psychodelic Rock
Kraj: USA

Tracklista:
1. Convinced of the Hex
2. The Sparrow Looks Up at the Machine
3. Evil
4. Aquarius Sabotage
5. See the Leaves
6. If
7. Gemini Syringes
8. Your Bats
9. Powerless
10. The Ego's Last Stand
11. I Can Be a Frog
12. Sagittarius Silver Announcement
13. Worm Mountain
14. Scorpio Sword
15. The Impulse
16. Silver Trembling Hands
17. Virgo Self-Esteem Broadcast
18. Watching the Planets

Skład:
Wayne Coyne - wokal, gitara, klawisze, bas
Steven Drozd - perkusja, gitara, wokal, klawisze, bas
Michael Ivins - bas, klawisze, wokal
Kliph Scurlock - perkusja

Autor recenzji: MD

Cholera, co taki zespół jak The Flaming Lips robił przez ostatnie bez mała trzydzieści lat? Niektórzy twierdzą, że grał Indie Rocka, jeszcze inni, że Rocka alternatywnego. Przyznam szczerze, że nie spotkałem się z tym bandem przed 2009 rokiem, jednak śmiem podejrzewać, że przez te kilkanaście wydawnictw było im bliżej do tej drugiej opcji. Jednak w tej chwili jest to mało ważne, i nawet jeśli niewiele osób o tym zespole słyszało to po wydaniu „Embryonic” wiele musiało się zmienić.

Już kiedyś pisałem, że albumy ponadczasowe zdarzają się dosyć rzadko. Poznać można je po tym, że już w momencie wydania wiadomo, iż błyskawicznie osiągną kultowy status i go utrzymają. Oczywiście niektóre z tych albumów sięgają szczytu dopiero po latach, kiedy ktoś je ponownie odkryje przed światem i ukarze ich piękno. Jednak w dzisiejszych czasach, gdy do tej pory już tak wiele muzyki zostało nagranej i niemal niemożliwym jest stworzyć coś nowego, od czasu do czasu powstają rzeczy, które potrafią zaskoczyć nie tylko swoją świeżością, ale i tym, że wyprzedzają swój czas. I takim albumem jest właśnie „Embryonic” powstałej w 1983 roku w Oklahoma City formacji The Flaming Lips, która ni stąd ni zowąd nagle wyskoczyła z fenomenalnym albumem. Płyta ta, mimo że czerpie z magicznych dokonań lat siedemdziesiątych i nawiązuje do takich tuzów jak Pink Floyd oraz całej psychodelii to jednak paradoksalnie wyprzedza swój czas. Wyczytałem gdzieś, że w XXI wieku, w latach dziewięćdziesiątych i osiemdziesiątych nie nagrano lepszej rzeczy, że porównywalnych, czy też przewyższających dokonań należałoby szukać dopiero w genialnych latach siedemdziesiątych, przez wielu uważanych za najlepszy okres dla muzyki. Cóż, przyznam, że to dosyć zuchwała opinia, być może wygłoszona pod wpływem chwili, jednak bez wahania można powiedzieć, że omawianej w tej chwili płycie, choć jest jeszcze bardzo świeża już teraz należy się bardzo wysoki status, a wskazuje na to muzyka, która broni się sama.

„Embryonic” rozpoczyna się mocnym strzałem w postaci „Convinced Of The Hex”, już po tym dziwnym utworze wiadomo, że płyta nie jest z gatunku tych normalnych. W tym momencie rozpoczyna się kreowanie przez zespół pięknych barw, które przez cały album będą dość chaotycznie porozrzucane, choć niekiedy będą bardziej ułożone. Spokojne kolory zaczną tu przenikać się z bardzo jaskrawymi, psychodelicznymi oraz z tymi nieco ciemniejszymi w przynajmniej pozornie poważnych momentach. The Flaming Lips przez całą długość trwania płyty serwują słuchaczowi dziwne, dość hałaśliwe numery, które przeplatają się ze spokojnymi, przygotowującymi nastrój utworami. I tak trzeci w kolejności „Evil” to wbrew tytułowi najbardziej spokojny i wyciszony kawałek na krążku. To niesamowite, że w tak subtelny sposób można dotknąć tak złożonego tematu, jakim jest zło. Dużo zaczyna się dziać w „See the Leaves” gdzie sielankowy nastrój przeplata się z hałaśliwą burzą. Następujące po nim kilka utworów to spokojne rzeczy, ale w „Powerless” po raz pierwszy mamy okazję usłyszeć, jaka moc drzemie w The Flaming Lips. Gitary serwują wiele ciekawych pomysłów ale czasami to sekcja rytmiczna wysuwa się na pierwszy plan, a brzmienie basu jest po prostu ciężkie, przywodzi na myśl stare, dużo dodające do pieca rockowe kapele. Jednym z najciekawszych utworów na płycie jest „I Can Be A Frog” z gościnnym udziałem niejakiej Karen, która za pomocą swojego głosu udaje przeróżne wymieniane w tekście zwierzęta, postaci i rzeczy. Jej seksowny głos łatwo wpływa na wyobraźnię, i nie trudno sobie wyobrazić, że upragniona dziewczyna mogłaby takie odgłosy wydawać w łóżku. Myślę, że niektórych by coś takiego jarało, i kobiety i mężczyzn. Kolejnym potężnym strzałem na płycie jest kawałek „Worm Mountain”, który swoją mocą przypomina „Powerless” ale jest chyba jeszcze potężniejszy. Za równo gitary jak i sekcja rytmiczna z ładnie wysuniętym basem sprawiają wrażenie, że są w stanie kruszyć ściany. Może to dość wyświechtane porównanie, ale na pewno oddaje istotę rzeczy, a warto pamiętać, że mowa jest tu o zespole rockowym, nie metalowym. Jak już wcześniej wspomniałem, nastroje na tym albumie często się przeplatają, dlatego po tak intensywnym i dynamicznym utworze przychodzi kilka chwil rozluźnienia. Instrumentalny „Scorpio Sword” i następne numery kontynuują eksplorowanie kosmicznych przestrzeni (czego na całym albumie jest naprawdę dużo) i przynoszą uczucie słonecznego ciepła. Wreszcie przychodzi czas na imponującą końcówkę. Na pewno każdy słuchacz kojarzy zabieg, jaki wykorzystał Slayer na „Reign In Blood” gdzie dynamiczny „Postmortem” płynnie przechodzi w piorunujący „Raining Blood”. Przywołałem ten przykład, bowiem na „Embryonic” dzieje się coś podobnego z tą różnicą, że przedostatni utwór na tej pycie jest pozornie spokojny, ale jakby zwiastuje nadejście burzy. Jednak to co następuje po nim przechodzi najśmielsze oczekiwania. Zamykający płytę „Watching The Planets” to porażający utwór, który swoim ciężarem przebija nawet wspomniane wcześniej bardzo mocne petardy czyli „Powerless” i „Worm Mountain”. Gdyby nagrano płytę metalową w tym stylu to byłaby to najprawdopodobniej najcięższa płyta w XXI wieku. To co wyprawia i jak brzmi tutaj sekcja rytmiczna to istny majstersztyk, choć gitary nie pozostają w tyle i proponują słuchaczowi zawarte w tytule obserwowanie planet. Na żywca i z bliska. Słuchając tego utworu ma się wrażenie, że można sobie zwiedzać kosmos z jakąś niebywałą lekkością i czerpać z tego niesamowitą przyjemność. Tekst tego utworu też jest porażający i dobitnie kwituje tę wypełnioną fenomenalnymi emocjami płytę. „Oh, oh, oh, finding the answer. Oh, oh, oh, oh, oh. Finding that there ain’t no answer to find”.

Wiele osób już teraz powie, że album “Embryonic” zasługuje na kultowy status. Jeszcze wielu się o tym dopiero przekona. Najważniejsza jest jednak muzyka, która rzeczywiście pozostanie ponadczasowa.

2 komentarze:

  1. ale to nie jest żart? :D

    OdpowiedzUsuń
  2. Płyta jest fenomenalna, podoba mi się teraz o wiele bardziej niż w chwili premiery i moje uwielbienie do niej rośnie z każdym przesłuchaniem ;)

    MasterDisaster nie bierz na poważnie postów pewnej Marii ;) Równie genialne płyty powstawały nawet w XXI wieku ;)

    OdpowiedzUsuń