wtorek, 13 września 2011

Metal Hammer Festival 2011

Hard as Iron Metal Gods Beyond The Realms Of Death

Bogowie Metalu przyjechali do naszego kraju w ramach Metal Hammer Festival 2011. Moim zdaniem wśród zespołów panował zbyt duży rozstrzał stylistyczny, bo obok heavy metalowych Judas Priest i Tank zagrali death metalowcy z Vader i Morbid Angel, a także thrasherzy z Exodus. Jako support wystąpiły trzy polskie zespoły: Animations, Soulburner i Mech.

Bilet na najważniejszy koncert roku czekał w mojej szufladzie od 31 stycznia i w końcu nadszedł ów upragniony dzień, gdy ochroniarz oderwał odeń kupon kontrolny i znalazłem się wewnątrz Spodka.

Występy przed Bogami Metalu mogę podsumować krótko. Rodzime zespoły sobie odpuściłem, na Tanku byłem kilka minut, na Vaderze ostatnie 4-5 kawałków (zniszczyli coverem „Raining Blood”), na Exodusie jakieś 2/3 koncertu (ze względu na fajną perkusję, ale gdy mi się znudziła, to się zwinąłem), natomiast występu Morbid Angel słuchałem z korytarza. Oczywiście nie byłem sam, festiwal okazał się całkiem udanym mini zlotem Polish Panzer Battalionu (było nas jakieś 10 osób jeśli nie więcej).

Setlista Judas Priest:

0. War Pigs
1. Battle Hymn
2. Rapid Fire
3. Metal Gods
4. Heading Out To The Highway
5. Judas Rising
6. Starbreaker
7. Victim Of Changes
8. Never Satisfied
9. Diamonds And Rust
10. Dawn of Creation
11. Prophecy
12. Night Crawler
13. Turbo Lover
14. Beyond The Realms Of Death
15. The Sentinel
16. Blood Red Skies
17. The Green Manalishi (With The Two-Pronged Crown)
18. Breaking The Law
19. Painkiller
Encore 1:
20. The Hellion
21. Electric Eye
Encore 2:
22. Hell Bent For Leather
23. You've Got Another Thing Comin'
Encore 3:
24. Living After Midnight
Oczekiwanie na gwiazdę wieczoru umilała puszczana z głośników muzyka AC/DC, ale w końcu odpalone zostało legendarne „War Pigs” i w tym momencie wiadomo było, że od wkroczenia muzyków dzielą nas już tylko trzy-cztery minuty. Klasyk dobiegł końca, zgasły światła i rozpoczął się „Battle Hymn”. Emocje sięgnęły zenitu. Tysiące ludzi skandowało „Judas Priest! Judas Priest!”, a ja odliczałem czas w myślach… 50 sekund, 40, 30, 20, 10... Gitary zagrały riff „Rapid Fire”, opadła kurtyna i rozpoczął się show. Zespół w komplecie na scenie, szaleństwo na płycie, drewno na trybunach, podwójna stopa wypruwająca flaki i jeden z moich koncertów życia ruszył z pełną parą. Rob wypluwał z siebie kolejne słowa, Ian gibał się tak samo, jak od niemal 40 lat, a Richie i Glenn grali swoje. Co prawda ludzie przede mną zasłaniali mi scenę na tyle, że widziałem tylko głowy muzyków, ale z czasem przesuwaliśmy się z Reptilią coraz bliżej sceny i gdy do prawego końca sceny dochodził Halford lub Tipton, widzieliśmy ich od stóp do głów. Opener dobiegł końca, rozległy się dziwne, niskie dźwięki kończące „Rapid Fire” i bez chwili przerwy zaczęli grać „Metal Gods”. Kolejny raz miazga, nieśmiertelny klasyk wypadł rewelacyjnie. Tytuło-refren skandowało kilkanaście tysięcy zgromadzonych w Spodku gardeł. Po mocnym wejściu nastąpiła chwila oddechu, bo zaprezentowana została najsłabsza, moim zdaniem,  pozycja w secie. „Heading Out To The Highway” wypadło bardzo dobrze, ale prawdziwą demolkę sprawiło dopiero “Judas Rising” z przedostatniego studyjnego krążka Judasów, „Angel of Retribution”. Okrutna perkusja połączona z riffem plus Halford. Następnie zespół cofnął się w czasie o ponad 30 lat i zagrał kawałki sprzed ery NWOBHM. Nasze rodzime Turbo bardzo zgrabnie zaaranżowało utwory wydane przed „Kawalerią Szatana”, ale stare kawałki „podrasowane” przez Judasów to dopiero uczta dla uszu. Wysunięte do przodu centrale Travisa bombardowały triolami podczas „Starbreakera”, „Victim of Changes” wzbogacono o gitarowy popis w środku, „Never Satisfied” okraszone zostało zapowiedzią o tym, jak to niemal cztery dekady temu zespół zaczął płytą z tymże kawałkiem swoją przygodę z rockiem, natomiast „Diamonds and Rust” panowie podzielili na  dwie części- akustyczną i metalową. Ta druga zaskoczyła publikę i szkoda, że trwała tylko około minuty.

Na tym skończyła się pierwsza część koncertu, zgasły światła i z głośników dobiegło intro „Dawn of Creation” otwierające kontrowersyjnego „Nostradamusa”, ostatni jak do tej pory krążek zespołu. Następne w rozkładzie jazdy były nieśmiertelne klasyki: mroczny „Night Crawler”, przebojowy „Turbo Lover” i emocjonujące „Beyond the Realms of Death”, które swego czasu przysporzyło muzykom kłopotów w sądzie. Następnie gitary zagrały mrożące krew w żyłach intro i rozpoczął się „The Sentinel”, jeden z najlepszych kawałków w karierze zespołu, okraszony świetnym pojedynkiem na krótkie solówki. Gdy przedstawiciel „Defenders of the Faith” dobiegł końca, znów zrobiło się ciemno i jakieś niskie pomruki pozwalały się domyślić, że oto leci intro do „Blood Red Skies”. Majestatyczny hymn został zagrany rewelacyjnie, a już po nim muzycy dołożyli „The Green Manalishi” z niesamowitym, epickim riffem. Najlepsze było jednak wciąż przed nami, bo najpierw zagrali „Breaking The Law”, który Halford pozwolił zaśpiewać publice, później zaś rozbudowane solo na perkusji zapowiedziało jeden z najlepszych kawałków metalowych ever, czyli „Painkillera”. Przeżycie nie do opisania, czekałem na ten kawałek od kiedy kupiłem bilet jeszcze w styczniu. Solówka Tiptona była najbardziej oczekiwanym przeze mnie momentem koncertu i oczywiście zostałem powalony na łopatki przez jeden z największych popisów w historii metalu.

Ponownie nastała ciemność, zespół zszedł ze sceny, ludzie skandowali „Judas Priest!”, aż końcu z głośników dobiegło legendarne „The Hellion”… A po nim wiadomo co, genialne „Electric Eye”. Po tym krótkim bisie panowie znów uciekli i tym razem w ciemności odezwał się silnik Harleya Roba Halforda. Tak zaczęło się krótkie, aczkolwiek treściwe „Hell Bent For Leather”, po którym zagrali kolejnego klasyka, czyli mistrzowskie „You've Got Another Thing Comin'” z rozbudowaną solówką Richiego. Po kolejnej krótkiej przerwie „Livin’ After Midnight” i tym razem zeszli ze sceny na dobre… Ale co przeżyłem, to moje.

Jakieś słowa krytyki? Chyba tylko do organizacji. Na płycie było strasznie duszno, a po koncercie służby porządkowe niemal wyganiały nas ze Spodka. Strefa gastro również była nędznej jakości. Choćby z tego względu nie żałuję, że nie byłem na festiwalu od początku, bo kiszki by mi marsza grały przez cały występ Judasów. Kolejna legenda zaliczona, ale na przyszły MHF się nie wybiorę jeśli nie będzie naprawdę godnej zobaczenia gwiazdy.

Autor relacji: Frodli

3 komentarze:

  1. Szkoda, że będąc na koncercie nie poświęciłeś więcej uwagi Morbid Angel no i Vader. Ciekaw jestem jak się obecnie spisują, szczególnie ci pierwsi.

    OdpowiedzUsuń
  2. Na Morbidów zawsze możesz wpaść w grudniu do Warszawy.

    OdpowiedzUsuń
  3. Morbidów odpuściłem sobie po puszczeniu kilku kawałków na yt. Nie dla mnie muzyka.

    OdpowiedzUsuń