czwartek, 9 czerwca 2011

Z gabinetu chirurgii niekoniecznie kosmetycznej


Carcass to zespół utworzony w 1985 r. przez gitarzystę Napalm Death, Billa Steera razem z perkusistą Kenem Owenem. Band powstał w Liverpoolu. W 1987 dołącza basista i wokalista Jeffrey Walker. W tym składzie panowie nagrywają pierwszą płytę.




„Reek Of Putrefaction” to bardzo porządny grindowy album, nie zasługuje na ignorowanie. Kto go pomija na pewno sporo traci. Co prawda jest to płyta nagrana w pośpiechu, bo zaledwie w ciągu czterech dni i słychać to dość wyraźnie. Jednak pomimo niewygody panowie poradzili sobie całkiem nieźle, jak na takie warunki muzyka jest dobrze dopracowana. Nie jest to jeden z wielu produktów spod znaku "hej do przodu i byle brutalniej". Oczywiście usłyszymy tu wiele wulgarności ale przede wszystkim ciekawy klimat. Dobrym rozwiązaniem cechują się wokale, każdy z trójki twórców udzielał tutaj swojego głosu! Płyta ta jest więc dobrym początkiem działalności Carcass i warto ją choćby z tego powodu docenić.



W rok później przychodzi czas ukazania się drugiego longplaya. "Symphonies Of Sickness" jest takim pomostem w rozwoju Carcass. Jednocześnie albumem lekko jeszcze gridowym, ale też bardziej dojrzałym, poukładanym i "zbitym". Fragmenty przeplatającego się Grindu i Deathu są bardzo ładnie wyważone, dopasowane. Nie wprowadzają chaosu czy zdezorientowania. W tamtym czasie granie to było nie dość, że oryginalne to jeszcze zadziwiające, mocno wpływowe. Te kompozycje są już lepiej przemyślane, różnica z poprzednim albumem jest spora pod tym względem. Słychać, że chłopaki mieli więcej czasu, ale też więcej pomysłów. W rezultacie stworzyli dzieło, jakie mogłoby powstać wcześniej. Ale jeżeli to opóźnienie coś zmieniło, to tylko na lepsze. I jak ta muzyka buja!



W roku 1990 do zespołu dołącza Michael Amott, z nim w składzie powstaje trzeci krążek. Jest to absolutnie kapitalna, furiastyczna płyta będąca dziełem skończonym i pełnym. "Necroticism-Descanting the Insalubrious" to album przełomowy dla Carcass i wyjątkowy w Death Metalu. Zagrany z chirurgiczną precyzją, polotem i pomysłem, do tego opatrzony we wszechobecny klimat stęchlizny i rozkładu. Szalony i połamany ale jednocześnie spójny i złożony w niepodważalny kolektyw. Muzycy Carcass po dwóch niewątpliwie udanych albumach doszli chyba do absolutu, dojrzałego, zbalansowanego i dumnego. Brzmieniowo ta płyta jest perfekcyjna, zawiera mnóstwo mięsistości i krwistości, przy czym nie jest nieokiełznana i brzydko, niechlujnie rozflaczona. Akurat jej domeną jest pełna przejrzystość i dokładność z dbałością o najmniejsze szczegóły. Dopracowana w każdym stopniu, nie pozostawiająca żadnych złudzeń czy zmartwień, powalająca słuchacza na kolana od pierwszego dźwięku, do ostatniego utrzymująca go właśnie w tej pozycji, od czasu do czasu precyzyjnie i bez ostrzeżenia przydeptująca do ziemi siarczystym i miażdżącym ciosem. Pomimo konstrukcji składającej się na logiczną całość album potrafi zaskoczyć wyrwanym z kontekstu, niekiedy chaotycznym atakiem, który jednak doczekuje się swojego rozwinięcia i płynnej kontynuacji. To dobra metoda na wprowadzenie słuchacza w osłupienie. Oprócz tego należy dostrzec fakt iż muzyka na „Necroticism...” charakteryzuje się potężnym groovem nadającym jej wysokiego lotu. Otóż te kompozycje dostojnie górują nad słuchaczem, choć wcale nie gnają do przodu na złamanie karku a utrzymane są głównie w średnich tempach. Oprócz tego istotnym elementem są nierzadkie, melodyjne zagrywki stosowane nie tylko do urozmaicenia głównych motywów ale także do przewodzenia utworom. W riffy wkrada się często konkretna nuta chwytliwości zapewnianej przez melodie odpowiednio połączone z paraliżującą, rytmiczną siłą. Niekiedy ukazuje to transowy efekt, który działa hipnotyzująco ale na pewno nie usypiająco, gdyż cały czas towarzyszą temu ożywiające patenty.
Sporo było w historii Death Metalu płyt o nieocenionym wpływie i wkładzie w gatunek, jednak tak naprawdę nie wszystkie były tak samo równe. Jedno jest natomiast pewne, „Necroticism-Descanting the Insalubrious” to płyta z najwyższej półki, monumentalna, będąca klasycznym przykładem i niedoścignionym wzorcem w swoim rodzaju. Ale w całym Death Metalu przede wszystkim.



W 1993 zespół nagrywa czwarty album. Na „Heartwork” Carcass kontynuuje swoje dzieło siania popłochu, zdezorientowania i zniszczenia. Co prawda to już zupełnie odmienna koncepcja niż na poprzednim krążku, za to poziom zaawansowania, skomplikowania i świetności jest taki sam. To znaczy perfekcyjny. Cholera, jeśli jest jakiś pierwowzór grania w stylu Melodic Death Metal, to dla mnie jest nim właśnie ten album. Może brzmieć to trochę dziwnie i na wyrost, ale postaram się udowodnić, że jest w tym dużo prawdy. Przede wszystkim zacznijmy od brzmienia. Jest niezbyt twarde, czyli nadal bardzo potężne i intensywne ale jednocześnie już nie tak destrukcyjne bo nie o to w nim chodzi. Nie jest też zbyt miękkie, czyli zbalansowane na dobrym, wyrównanym poziomie. Dlatego słucha się tego z wielką wygodą, niczego nie trzeba szukać w gąszczu dźwięków, ale nie czuć tu też pedantycznej staranności i profilaktycznego złagodnienia. Dlatego wszystko jest w sam raz. Oprócz tego płyta obfita jest w mnóstwo świdrująco fruwających riffów o dużym poziomie groove'u , które do granic wypełnione są, czy też uzupełnione fantazyjnymi melodiami. Nic nie dzieje się jednostajnie, jest sporo załamań tempa a wszystko to zrobione w wielce melodyjny sposób. Nawet trudno to opisać, również sekcja rytmiczna wpływa na taki stan melodyjności. Piękną sprawą jest tutaj bas, wyrazisty, pulsujący zmiennie ale płynnie. Coś fantastycznego. To już wyraźny znak postępu i nowoczesności. Ta płyta wchodzi niebywale łatwo, choć nie jest prosta. Potrafi również mocno i konkretnie człowiekiem zabujać, a nóżka niekiedy nie chce przestać tupać. To jest właśnie udowodnienie nowoczesności na tym albumie, ale jest tego znacznie więcej. To już od dawna jest nowy Carcass, niewiele wspólnego mający z grindowymi początkami. Ale to chyba dobrze...


Z kolei ostatni album Carcass – „Swansong” można nazwać właśnie swego rodzaju kontynuacją poprzedniego krążka. Oczywiście to już nie jest to samo, muzycy musieliby być naprawdę bardzo pewni siebie, gdyby zdecydowali się na powielanie takiego dzieła, może nawet szaleni, ale na szczęście pozwolili sobie na coś innego, coś równie dobrego i dostatecznie powiązanego. „Swansong” jest w sumie przedłużeniem poprzedniego, genialnego albumu, ale nie ścisłym, bo o indywidualnej charakterystyce. Na stanowisku gitarzysty Micheala Amotta zastąpił Carlo Regadas co musiało spowodpować pewne zmiany. Bardzo dobrze, że panowie postanowili na szczęście pozostać przy tak wielce melodyjnym stylu, jednocześnie cały czas odpowiednio brutalnym i miażdżącym. Miażdżącym oczywiście nie za sprawą melodii, które odgrywają tu znaczną rolę, ale za sprawą brzmienia. Brzmienie to jest niesamowicie imponujące, kapitalne pod każdym względem, śmiem twierdzić, że najlepsze w historii zespołu. Pod tym względem mam pewne skojarzenie - Carcass spotyka Panterę. Wiem, może to trochę dziwne, zważywszy, że te dwa zespoły to różne bajki, ale jakby się tak nad tym zastanowić, to w prawdzie nie tak bardzo odległe, a nawet cechujące się sporymi punktami wspólnymi. W tym brzmieniem właśnie. W końcu tak mocne, groovowe gitary mieliśmy okazję podziwiać słuchając płyt Pantery. No i tak jest również na tym albumie. Potężnie do granic możliwości, z totalnym, niepohamowanym wgnieceniem. Różnica jest taka, że pęd Carcass jest jednak inny niż ten, jaki dominował na płytach kolesi z Texasu. Warte zauważenia są również riffy pełne thrash metalowego feelingu, bez wątpienia da się coś takiego wychwycić, jak i wcześniej już się dało. Wszystko to w połączeniu z bardziej brutalnymi zagrywkami tworzy nam fenomenalny Melodic Death Metal najwyższej próby. Ile bym oddał za to, by dziś zespoły tego nurtu grały z takim polotem i werwą. Niestety, coraz ciężej o takie. Ale w sumie nie zrażam się, bo przecież mam Carcass, za równo ze „Swansong jak i „Heartwork”. Tak naprawdę więcej do szczęścia nie trzeba. A w zanadrzu są przecież jeszcze starsze albumy tej fenomenalnej brytyjskiej grupy.
Panowie po wydaniu ostatniego albumu zakończyli istnienie, w 2007 roku ponownie powołując zespół do działalności koncertowej jednak obecnie niewiele o nich słychać i bardzo wątpliwe, byśmy jeszcze kiedyś usłyszeli jakieś ich nowe, studyjne nagrania. Jednak Carcass pozostaje grupą, która zasługuje na olbrzymi szacunek i tego się trzymajmy.
Autor: MD

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz