niedziela, 1 maja 2011

Południowy Ogień


Alabama Thunderpussy - Open Fire
ATP na myspace

Rok wydania: 2007
Gatunek: Southern/stoner/heavy metal
Kraj: USA


Tracklista:

  1. "The Cleansing" - 3:58
  2. "Void of Harmony" - 3:58
  3. "Words of the Dying Man" - 3:21
  4. "The Beggar" - 5:15
  5. "None Shall Return" - 3:19
  6. "Whiskey War" - 2:46
  7. "A Dreamer's Fortune" - 3:47
  8. "Valor" - 3:53
  9. "Open Fire" - 3:42
  10. "Brave the Rain" - 4:08
  11. "Greed" - 4:42
Skład:
Kyle Thomas - wokale
Erik Larson - gitary
Ryan Lake - gitary
Mikey Bryant - bass
Bryan Cox - perkusja

Autor recenzji: Tomz

Alabama Thunderpussy odeszła. Rozpadła się. Wyschła. Trzeba się z tym pogodzić. Jednak zanim amerykański skład przestał razem dawać do pieca, panowie wydali jeszcze jeden album, mianowicie „Open Fire”, które ujrzało światło dzienne w roku 2007. Tytuł jest adekwatny, bo ostatniego albumu Burzowej Cipki z Alabamy pominąć nie sposób, a wykrzesanego ognia starczyłoby na kilka płyt innych wykonawców. Czyli już wszystko wiadomo, przez większość recenzji będę się „spuszczał”. Ktoś jednak musi...

Zanim jednak południowcy popełnili to dzieło w zespole dokonała się cholernie ważna zmiana. Zmiana na posadzie gardłowego. Na miejsce grubo-gardłowego Johna Weilsa, zastępującego znakomitego Johnny’ego Throckmortona pojawił się ktoś znacznie lepszy - Kyle Thomas. I muszę tutaj zaznaczyć coś bardzo ważnego ważnego. Gość jest moim ulubionym wokalistą, w każdym z zespołów, z którymi pracował pokazał jak powinny wyglądać wzorcowe partie wokalne. Czy był to brutalny, acz bujający thrash w Exhorder, stoner/doom z Floodgate, emocjonalny stoner rock/metal w Jones’s Lounge czy heavy metal z Pitts vs. Preps (nie bez znaczenia jest też, że człowiek ten koncertował przez jakiś czas z legendarnym Trouble). Nie inaczej jest i tutaj, to czego dokonał tutaj Thomas to pierdolony majstersztyk. Jest i czysty potężny wokal, jest i głos z chrypą, masa unikalnych melodii i frazowania, a ponadto i niszczący wszystko dookoła ryk. Trzeba też nadmienić, że Kyle zadziwiająco często wchodzi na epickie górki. Jednak nie są one komiczne czy zniewieściałe, jak to często w muzyce ciężkiej się zdarza – są to chwile ostre i pełne mocy. Thomas – do czego można było się przez lata przyzwyczaić – stosuje w części utworów sporo nakładek wokalnych. Nie jest to jednak efekt dla efektu czy zabieg mający na celu zatuszowanie gównianego głosu – wokalista tworzy przemyślane i sensowne z kompozycyjnego punktu widzenia harmonie. Warsztat i klasa, zrozumiano? To jedziemy dalej. Nie sposób przecież zignorować, to co wyprawiają na gitarach Erik Larson i Ryan Lake – mięsiste, smakowite riffowanie ze sporą dozą „uczucia”. Dobrze też, że panowie muzykanci przez znaczną część płyty nie grają jednocześnie tego samego, rozdzielając riffowanie na dwa kanały. Na jednym z nich słychać, że solówki Larsona zahaczają wręcz o wirtuozerię. Sekcja rytmiczna do ułomków również nie należy. Przyznam, że zazwyczaj podczas odsłuchów „Open Fire” nieszczególnie koncentruję się na pracy basu Mike’a Bryanta, jednak ten zapewnia tutaj solidny, silny i słyszalny (dzięki naprawdę klarownej produkcji) dół. Nie można też przemilczeć działalności perkusyjnej w wykonaniu Bryana Coxa. W sumie chłopak mógłby łupać proste rytmy, ale na szczęście pokazuje prawdziwą klasę. Gęste przejście, porządna praca na dwie stopy tam gdzie trzeba – cały czas jest bardzo dynamicznie. I nie tylko pod względem rytmiki, tak dzieje się z ogółem dźwięków zawartych na ostatnim LP Amerykanów. Dlaczego tak się stało? I teraz najważniejsze... Album nacechowany jest całkiem byczą dozą heavy/powerowego feelingu. Nieźle, no nie? Southern metal, połączony ze stonerem oraz heavy/powerem (oczywiście dosłownie tego gatunku próżno tu szukać, ale jego ducha czuć wszędzie – między innymi w doskonałych harmoniach). Dodajcie sobie w głowie, że jest to bardzo klarowna fuzja, a nie jakieś tam upośledzone, kanciaste hybrydy i dojdziecie do wniosku, że te chłopaki naprawdę potrafią komponować.
I słychać to już od wprowadzającego w klimat płyty „The Cleansing”. Ciężkie bicie na kotłach przeistacza się w numer szybki, energiczny i zarazem bardzo wyluzowany. Refren przypomina pijacki, pustynny luz pomieszany z wojowniczym nastawieniem ku pokrzepeniu serc w duchu długodystansowców z Molly Hatchet. Niezłe jaja, no nie? Drugim walcem jest pędzący do przodu, intensywniejszy, mocniejszy i bardziej wzniosły niż poprzednik „Void of Harmony”. Doskonałe, popierdolone (jak na southern) przejścia, klimatyczne i wywołujące ciarki, rozbudowane zwolnienie, a potem prężny powrót na orbitę. Kiedy Kyle Thomas śpiewa „Born again, the Phonenix’ risin’ from the flame…” taka właśnie rezurekcja z prochów jest wyczuwalna i w muzyce.. W obrębie kawałków cały czas coś się dzieje, ATP nie należy do zespołów, który zadowala się jednym riffem na kawałek. Lecimy dalej... „a dalij” jest jeszcze lepiej, bo o to wkracza, a raczej wybija się na zewnątrz „Words of The Dying Man”. Numer zilustrowany przyjemnym, imprezowym teledyskiem i jest to doskonały wybór. Ale czy to numer grany pod publiczkę? Zdecydowanie nie... Kompozycja ta jest po prostu do granic, czadowa, chwytliwa, bujająca (dopiszcie sobie, co chcecie). Rockowy styl kawałka wcale nie przeszkadza uświadczyć walenia pomiędzy gały. Wszystko tutaj zmusza do pokłonu. Pokombinowany i niezwykle zwiewny riff główny, perfekcyjny drapieżny wokal, który jest główną atrakcją utworu, refleksyjne zwolnienie i siarczysty dialog głosowo-gitarowy: Thomas vs. Larson.
Nie gorzej wypada „The Beggar”. To najbardziej rozbudowany utwór na płycie, choć trwa niewiele ponad 5 minut, pomysły aż na wszystkie strony świata. Jednak bez przesady – muzycy zadbali o to, żeby odbiorcy nie dostali nudności. Naprawdę ciężko byłoby opisać wszystko, co tutaj się dzieje, to trzeba usłyszeć. Kawałek kipi od emocji i energii, jeżeli gatunek southern/heavy metal rozwijałby się w jakiś wyraźny sposób, to ten walec powinien być jego Biblią.
Z kolei “None Shall Return” jest już dużo prostszą, ale bardzo skoczną kompozycją ze sporą dozą pozbawionego spinki pierdolnięcia i pamiętnymi solówkami. Nie zabrakło również urozmaicającego i sensownego zwolnienia. Po raz kolejny znać daje o sobie nietypowa dla tej odmiany metalu rytmika i dynamika.
Najkrótszym kawałkiem na płycie jest „Whiskey War”. Ciepłe brzmienie riffów kojarzy się z jakimś materiałem na barową szantę, jednocześnie czuć w tym sporo nawiązań do takiego klasycznego, południowego grania, ciekawie kontrastuje to z ostrym głosem Thomasa.
Jako siódmy utwór usłyszeć można „A Dreamer’s Fortune”. Przyznam, że na początku numer ten niespecjalnie trafiał w moje gusta, jednak to, co stało się później to zupełnie inna historia...W końcu to, że śpiewałem go w stanie upojenia alkoholowego pomagając pewnemu bezdomnemu dotrzeć na autobus o czymś świadczy. To, co na początku wydało mi się złe, teraz jest dla mnie wspaniałe. Otóż bardzo emocjonalne melodie głównie w refrenie...wszystko to jednak ma w sobie charakter, sprawiający, że to muzyka dla mężczyzn, a nie emo chłopców. Sporo powietrza, urozmaicony wokal i coś, czego nie mogło tu zabraknąć...wypełnienie luk stonerowym ciężarem.
Kawałek następny to „Valor” (Odwaga...tekst o heroicznym poświęceniu za rodzinę). Waleczna, melodyjna, wywołująca ciarki kompozycja, w której to właśnie najwięcej czuć wcześniej wspominany power metal. W zasadzie tak można to opisać...skąpany w stonerowym lenistwie heavy/power metal z niezwykle inspirującymi i potężnymi wokalami przeplatającymi się z tymi...niezwykle urzekającymi. (Powiedzcie, że to frazowanie – „is my baby safe, outside my hand..” nie zapada w pamięć). Larson co chwila urozmaica riffy wtrętami solówkowymi, co sprawia wręcz, że każda sekunda numeru to uczta dla ucha.
Nieco inny jest utwór tytułowy. Ciężki, agresywny wręcz. Początkowe, niemal thrashowe walenie, przeistacza się w naprawdę smolisty, ale nadal dynamiczny walec. Thomas ryczy niczym głodny lew, riffy ciągle nabierają gęstości, co nie przeszkadza na pozostawienie miejsca na powietrze w refrenie i robiące wrażenie, siarczyste załamanie w środku. Nawałnica przejść i powolne nabieranie melodii w końcówce sprawiają, że twór to intrygujący.
Z kolei „Brave the Rain” to bardziej stonowany numer mający sporo wspólnych mianowników z „A Dreamers Fortune” i „Whiskey War”. Jednak tutaj panowie użyli większej ilości gitarowych harmonii i wariacji zagrywkowych. Numer cechuje się – nie wiem czy to odpowiednie określenie – melancholijną atmosferą mającą w sobie jednak sporo pozytywnej energii.
Album kończy również niegłupi numer, mianowicie „Greed”. Przesiąknięte melodią zagrywki przecinają się tutaj z klimatycznym riffowaniem i growlem Thomasa, który jednocześnie nie rezygnuje ze swojego emocjonalnego sposobu śpiewania. Numer jest zbudowany tak aby uwypuklić jego zwalistość, co jednocześnie ułatwia akcentowanie motywów bardziej melodyjnych i ogólnej dynamiki. Mamy tutaj pełen wachlarz: od grania niezwykle wzniosłego, aż po te brudne i siłowe. Myślę, że to idealny kawałek na podsumowanie dźwięków zawartych na „Open Fire”. Szeroka paleta emocji, moc, ciężar, melodia, nawet i „klimat”. Jest tutaj wszystko i w odpowiednich proporcjach. Po raz kolejny Alabama Thunderpussy udowodniła, że jako southernowcy tworzą muzykę nie tylko do piwa i wspominków o laskach (choć do tego nadaje się idealnie), ale to ekipa ludzi kreujących wręcz głębokie opowieści, monumenty w swojej klasie. Czy to potrzeba motywacji na pobudzenie, czy czegoś bardziej refleksyjnego – ta płyta ma wszystko.
Pewnie przeczytacie gdzieś, że album ten to kupa, bo nieco zmienili kierunki i tak dalej...Jednak nie sugerujcie się tym, „Open Fire” to dzieło, które będziecie wspominać dłużej niż swoje esktrementy. Przyznam jednak, że miałem problem z oceną, gdyż podczas mojego zaznajamiania się ostatnim dokonaniem ATP (a był rok 2008) nie od razu zrozumiałem pełne piękno tego albumu. Potrzebowałem trochę czasu...więc moje zachwyty są może tylko kwestią przyzwyczajenia? Wątpię. Od początku wiedziałem, że w muzyce tej siedzi coś więcej, tylko muszę do tego dotrzeć i dotarłem. „Open Fire” sprawia, że czuję się lepiej, do cholery.
P.S.: Ciekawą sprawą jest sama okładka. Nie ma wątpliwości, że pasuje ona do muzyki zawartej na płycie, jednak ta sama ilustracja zdobiła album „Lwy Ognia”...polskiej kapel OPEN FIRE. Ale kto by tam winił muzyków, w jednym z wywiadów Bryan Cox przyznał, że obraz zaproponowała Alabamie wytwórnia...ehhh.

Ocena: 9/10

2 komentarze:

  1. Nie idźcie na ilość, tylko jakość. Lwia część recenzji na blogu jest naprawdę kiepska i pisana "na jedno kopyto". Opisywanie kawałka, po kawałku NIE jest dobrym sposobem opisywania muzyki na albumie. Trzeba spojrzeć na niego całościowo, popierając się jedynie poszczególnymi utworami, jako przykładami. A samo Alabama Thunderpussy kopie dupsko. Pozdrawiam.

    OdpowiedzUsuń
  2. Pokornie przyjmuję naganę.

    OdpowiedzUsuń