wtorek, 3 maja 2011

Equinox - Auf Wiedersehen (1989)


Na dzień dobry - Do Widzenia


Data wydania: 1989
Gatunek: Thrash Metal
Kraj: Norwegia


Tracklista:
1. "Stop!" 3:16
2. "Auf Wiedersehen" 5:52
3. "The King" 4:32
4. "Pharaoh Dance" 3:12
5. "Violins" 3:02
6. "The Floating Man" 3:39
7. "House of Wonders" 3:32
8. "Realm of Darkness" 4:23
9. "Dead by Dawn" 7:13


Skład:
Grim Stene - wokal, gitara
Skule Stene - bas
"Raggen" Westin - perkusja
Tommy Skaring – gitara


Autor recenzji: Marko

Półwysep Skandynawski nie kojarzy się obecnie w pierwszej kolejności z thrashowym zespołami. Region ten zasłynął swego czasu z kapel grających nieco cięższą (black metal, death metal) muzykę. Wbrew tym opiniom, warto niektórym uświadomić, że również tamtejsza scena thrashowa miała swoich sztandarowych przedstawicieli, którzy swoim talentem, warsztatem, czy też wizją gry wcale nie ustępowali bardziej znanym bandom pochodzących z innych części świata. Jednym z moich ulubionych zespołów z tego grona jest norweski Equinox.

Korzenie tej kapeli sięgają roku 1982 i grupy Rebellion, w której to udzielali się następujący młodzieńcy: Grim Stene (wokal, gitara), Skule Stene (bas) i "Raggen" Westin (perkusja). W styczniu 1987 roku zmienili oni nazwę na Equinox (od kawałka Sodom), a w kolejnym roku dokooptowali do składu Tommy’ego Skaringa (gitara). Grupa w tym składzie nagrała później kilka demówek, z których najsłynniejsza stała się „What the Fuck Is This?” z 1988 roku. Dysponując już pewnym doświadczeniem kapela zdecydowała się na samodzielne zarejestrowanie i rozpowszechnienie swojego debiutanckiego wydawnictwa. Ostatecznie za wydanie „Auf Wiedersehen” wzięło się BMG Records, dzięki czemu Equinox stał się pierwszym norweskim zespołem, który podpisał kontrakt z dużą wytwórnią. Płyta pojawiła się na rynku w 1989 roku. 


Na swój debiutancki album Equinox nagrał materiał czerpiący zarówno z niemieckiej, jak i amerykańskiej sceny thrash metalowej. Całość brzmi dość brudno, jest całkiem agresywna, nie brakuje tu perkusyjnych galopad i prostych, „in-your-face” riffów. Równocześnie jednak, momentami w kompozycje wkradają się bardziej przemyślane, urozmaicone i techniczne zagrywki, które zapowiadały nadchodzącą ewolucję muzyczną bandu. To naturalnie brzmiące połączenie brudu i technicznych aspektów prowokowało niektórych do porównywania tego krążka z takimi albumami jak np. „Terrible Certainty” Kreatora, czy też „Extraction From Mortality” Believera. Jak dla mnie to nie ten poziom, nie ta klasa, ale trzeba przyznać, że coś w tym jednak jest.

Wpływy dwóch szkół słychać również u frontmana zespołu. Wokalista Equinoxa, Grim Stene ma zbliżoną barwę do poczynań teutońskich krzykaczy (np. w „The King” można wyłapać pewne podobieństwa do Mille Petrozzy), ale czasami można wychwycić u niego również inspiracje gardłowymi zza Wielkiej Wody. Jego wokal niczym w sumie się nie wyróżnia, ale nie przeszkadza i pasuje do muzyki, a to jest przecież najważniejsze.

Brzmienie krążka z dzisiejszej perspektywy nie robi wielkiego wrażenia. Czego jednak spodziewać się po płycie norweskich debiutantów z 1989 roku!? Nie jest to naturalnie jakaś wypieszczona produkcja najwyższych lotów, ale słucha się tego bezboleśnie. Gitary są może nieco chrzęszczące, sekcji brak chyba troszkę wyrazistości, ale ma to swój niezaprzeczalny urok. No jak to old-school. 


Czas na konkrety. 


„Auf Wiedersehen” rozpoczyna miło brzmiący, akustyczny fragment. Jest to stylowe intro otwierające pierwszy numer - „Stop!”. Po niecałej minucie względnego błogostanu utwór ten startuje na dobre, uderzając w średnim, trochę szarpanym tempie. W ogólnym rozrachunku kawałek ten nie porywa jakoś szczególnie – jest chyba zbyt mało dynamiczny jak na albumowy otwieracz.
Kolejnym numerem jest sześciominutowy utwór tytułowy. Utrzymany w średnim tempie posiada dość ciekawe, charakterystyczne riffy. Przejście w środku tej kompozycji przykuwa uwagę całkiem melodyjnymi partiami gitarowymi i dobrą solówką. Na pewno jest to kawałek bardziej udany niż poprzednik, choć ciężko nazwać go „niszczycielem".
Co innego kolejna kompozycja. Po tytułówce atakuje pędzący i motoryczny „The King”. Niemal na początku utworu frontman kapeli wykrzykuje nieśmiertelne, szwajcarskie „UGH!” – całkiem to urocze, tak jak i zresztą sam numer. Proste, lecz chwytliwe riffy i takowa też motoryka wręcz zmuszają do konkretnego headbangingu. W ramach stylowego urozmaicenia pod koniec 3 minuty pojawia się króciutki fragment z solówkami, zbudowany na przebojowych riffach - naprawdę może się podobać. Bardzo dobry utwór, jeden z moich ulubionych z debiutanckiego krążka Norwegów.
Całe szczęście grupa nie poprzestaje na laurach i kolejny „Pharaoh Dance” to także kawał siarczystego thrashu. Niecałe 3 i pół minuty chwytliwych, ostrych gitar i galopady perkusyjnej. Dynamika, odpowiednia moc, efektowne sola – nie ma się do czego przyczepić.
„Violins”, wbrew nazwie, nie ma za wiele wspólnego z muzyką klasyczną. Jest to całkiem przyjemny, dynamiczny utwór instrumentalny, w którym zagrywka goni zagrywkę i riff riffem pogania. Kolejny udany wypiek Skandynawów.
Niestety przy „The Floating Man” poziom spada. Kawałek ten jest jak dla mnie nieco za toporny i zbyt mało wyrazisty. Niby normalny, thrashowy wymiatacz z szybkimi, efektownymi solówkami, jednak chyba brak mu tego „czegoś”.
Sporo wolniejszy od poprzednika „House of Wonders” to „coś” już posiada. Numer czaruje w refrenie dość prostym riffem, który jednak wkręca się w głowę i nie chce z niej wyjść. Oczywiście nie jest to przebojowość na miarę Motley Crue, ale dzięki takim charakterystycznym zagrywkom thrashowe albumy nie zlewają się w jedną całość, a niemal od pierwszego przesłuchania zostawiają w pamięci słuchacza jakiś ślad.
„Realm of Darkness” to sympatyczny, galopujący song, z bardzo przyjemnym, melodyjnym fragmentem w środku. Wpadające w ucho riffy, świetne solówki, dynamiczna perkusja... Czego chcieć więcej? Jestem pewien, że kawałek ten był bardzo chętnie grany na koncertach grupy, idealnie nadaje się na gigi. Jeden z moich faworytów.
Krążek kończy najbardziej rozbudowana i najdłuższa kompozycja, zatytułowany swojsko „Dead by Dawn”. Utrzymana głównie w szybkich tempach, posiada sporo zmian riffów. W szóstej minucie numer dość nieoczekiwanie zaskakuje akustyczną wstawką, ale to tylko takie chwilowe przerwanie bitwy, „przerwa między rundami”. Kawałek całkiem niezły, ale na pewno nie najlepszy na tym wydawnictwie. 


Podsumowując: Ogólnie jest dobrze, z pojawiającymi się gdzieniegdzie przebłyskami czegoś jeszcze lepszego. Equinox na swoim debiucie może i świata nie porwał, ale to nie powód, aby już na początki drogi tego zespołu mówić mu od razu „auf wiedersehen”. Kto tak zrobi - nie umrze, ale jednak straci sporo dobrej muzyki.  

Faworyci: The King, House of Wonders, Realm of Darkness

Na zachętę:
Ocena: 7.5/10

1 komentarz:

  1. Zgrabnie skrojona recka. Twórczość zespołu jest mi znana, niestety bardzo wybiórczo. A najbliższe tygodnie niestety tego stanu nie poprawią, bo będzie pewnie bardzo sludge'owo... Ale jak już zrecenzujesz swój ulubiony album Equinoxa, to na pewno przesłucham wzdłuż i wszerz. Choć nawet teraz coś tam zacznę nieśmialo badać : p

    OdpowiedzUsuń