"Jesteś brana pod uwagę, mała."
Autor artykułu: Tomz
W życiu każdego mężczyzny nachodzi taka pora, że jego
skołatane nerwy nie zawsze da się ukoić dyskografią Demolition Hammer,
koncertowymi nagraniami Exhordera, czy innymi bezapelacyjnie genialnymi
rzeczami. Czasami lekiem na zło tego świata jest...DOBRA WIOCHA. Przez chwilę
chciałem napisać, że „Nothing Else Matters”, ale odpuściłem sobie ten
niesmaczny żart – z resztą, nikt nie upadłby tak nisko, żeby szukać pocieszenia
w ramionach tego muzycznego kaszalota.
Zatem, co to jest ta Dobra Wiocha
(w skrócie DW)? Jest to utwór, (najczęściej jednego z twoich ulubionych
wykonawców) który to w czasach, kiedy miałeś jeszcze zasady muzyczno-etyczne i
niczym zaburzony maniak spinałeś każdy mięsień ciała w celu bycia true i
pozostania godnym noszenia koszulki Exodusa, mógłby wywołać twój gniew wyrażony
słowami: „Mój ulubiony wykonawco! Co żeś nagrał? Tę kompozycję charakteryzuje
kiczowatość i tania emocjonalność!” czy
też innym „Ja pierdolę!”. No i
oczywiście, przez swoją ignorancję nie dałbyś szansy numerom, mogącym zapewnić
ci w przyszłości ciepło i wiele rozkoszy.
Co jest najważniejsze, kawałki z
nurtu DW mają to do siebie, że pod płaszczykiem łzawej, często żenującej
balladki (czy innego strasznego tworu) przemycają jakiś całkiem kuszący zamysł
muzyczny, który to szybko zaczyna przemawiać do twych emocji i intelektu. Nawet jeżeli miałbyś to ukrywać przed swoim
kumplem Władkiem, trzymającym w kufrze przepocone majty członków Possessed i
będącym szczęśliwym posiadaczem undergroundowych singli o nakładzie siedmiu sztuk.
Romansowanie z Dobrą Wiochą, choć
niezwykle korzystne i wzbogacające, może też być przyczyną wielu
niebezpieczeństw. Jako że dla indywidualnego użytkownika określenie danej
kompozycji mianem DW jest sprawą czysto subiektywną, a i podejście do poszczególnych
kawałków może (aczkolwiek nie musi) zawierać w sobie sporą dawkę ironii, może
dojść do niebezpiecznego zatarcia granic miedzy Dobrą, a Złą Wiochą (ZW – nie
mylić z popularnym skrótem z/w). Zatem, jeżeli pewnego dnia obudzę się i
stwierdzę, że „Samotna Gwiazda” Pilichowskiego jest tak samo dobra jak „Bare”
Anthraxa, będę wiedział, że właśnie straciłem zdolność do zdrowego rozróżniania
obu oblicz wiochy i totalnie mi się pojebało. Właściwie, to będę mógł zacząć
słuchać radia.
Ale póki co, nie muszę jeszcze
posuwać się do takich ekstremalnych rozwiązań i mogę spokojnie posławić
przymioty DW-owskiego oblicza wielu na
co dzień twardych jak stary chleb i bezlitosnych jak prawa fizyki kapel. W
dzisiejszym odcinku zmierzymy się z legendą kanadyjskiego Annihilatora (http://www.annihilatormetal.com/)
Nie będę tutaj ściemniał – niezwykle cenię projekt Jeffa Watersa i nie uważam –
jak co niektóre denerwujące marudy – że zespół skończył się na „Never,
Neverland” albo jeszcze ekstremalniej – na „Alice in Hell”. Może nie jestem
jakimś MANIAKALNYM fanem poczynań żartobliwego Kanadyjczyka, ale większość jego
dań spożywam bez popity. Uwielbiam technikę gry tego utalentowanego jegomościa,
szanuję niezwykłe oddanie pracy i jego oryginalne, pełne wyobraźni spojrzenie
na zakręcony thrash metal – czy to w bardziej tradycyjnej czy w tej
nowocześniejszej formie. Cholera, nawet wywiady z tym multi-instrumentalistą
dostarczają masę rozrywki, co powiedzieć można również o facebookowych postach
tego pana, w których to nieustannie chwali się swoją nową laską. Pokusić się
można zatem o niezbyt gustowną rymowankę „kto nie lubi Annihilatora, chyba nie
umył wora”. Jednak twórczość tej zasłużonej grupy to nie tylko szalona,
wysmakowana gitarowa uczta w „The Fun Palace” czy nowoczesny, kopiący mordę nakurw
w numerach typu „Ambush”. Płyty Watersa i jego wesołej, zmienianej z albumu na
album, gromadki to również bogata porcja wiochy najczystszej próby – zarówno
tej dobrej, jak i tej złej. Złą Wiochę sobie odpuścimy, gdyż to nie ona jest
dziś gwiazdą wieczoru, ale mogę zaznaczyć, że do tej kategorii z pewnością
należą takie zatrważające nuty jak „Innocent Eyes” czy „Only Be Lonely”. Jeżeli
chodzi o ten drugi, to przypuszczam, że usłyszenie tej kompozycji było dla
Tomasza Luberta impulsem do założenia słynnej na całą Polskę kapeli Virgin... A
pomyśleć, że Jeff zażenowany jest skądinąd bardzo fajnym „Speed”...
Ale teraz czas na główne danie
wieczoru. Czyli mój całkowicie subiektywny zbiór najciekawszych Dobrych Wioch z
zadziwiająco obszernej dyskografii legendy lekko technicznego
thrash/heavy/”groove” metalu z Ottawy. Ta lista mogłaby rzecz jasna zawierać
przeglądy wszystkich albumów Annihilator pod kątem DW, ale jestem na to
oczywiście zbyt leniwy i skupię się na tym, co przychodzi mi do głowy bez
dłuższego namysłu.
1. Phoenix Rising
2. The One
Wiele lat później, i po napisaniu niejednej rozpalającej
nastoletnie dusze balladki, Waters wydaje dziesiąty już pełny album - „All for you”. Jest to płyta bardzo
specyficzna. Co jest w niej dziwnego? Jeżeli ktoś nie miał z nią do czynienia –
niech lepiej nie pyta. To temat na osobny artykuł. W każdym razie, chłop
napisał tę muzykę natchniony bolesnymi przeprawami ze swoją ex-żoną, więc nie
ma się co dziwić, że album jest – mówiąc eufemistycznie – mocno pojebany. I to
nie pojebany w stylu genialnych produkcji Atheist czy Cynic... Inaczej. Choć
niekoniecznie źle.
Na płycie znajdują się numery, podczas których Jeff naturalnie
musiał wyładować swoje wkurwienie i są to utwory, w których usłyszeć można było
najszybsze dotąd kostkowanie w historii Annihilator (!). Przykładem tego są
takie kompozycje jak „Demon Dance” czy bodajże „Weapon X”, kawałki, które –
niezależnie, czy uznacie je za dobre czy nie – wprowadzą w kompleksy niemal
każdego adepta sztuki gry rytmicznej. (Ciekaw jestem, ile samobójstw odnotowano
po wydaniu tego albumu.) Z drugiej zaś strony mamy takie pieśni jak „Holding
On” (jako że brzmi to dla mnie jak popłuczyna po balladach pop-punkowych, to z
grzeczności przemilczę) i „The One”. Właśnie...”The One”. Nie mylić z popularną
pół- balladą Metalliki „One”. Dajcie spokój – pół-ballada? Metallica nie była w
tych czasach na tyle męska, żeby ujawnić jak zniewieściała potrafi być! Phi, pussies!
Z kolei Waters w swym „The One” dopiero pokazuje, co to znaczy miękka
strona metalowca i robi to w sposób najbardziej radykalny z możliwych. Po
pierwsze – naturą utworu, jak zwykle, rządzi tutaj wokalista. A jest nim dużo
młodszy od Watersa Dave Padden – ziomek, którego znaczna część fanów metalu
może nienawidzić, ale faktem jest, że kiedy piszę ten tekst przebywa on w
zespole od jakichś 10 lat, co czyni go najdłużej współpracującym z Watersem
muzykiem. Padden jest znany nie tylko z perfekcyjnej obsługi gitary rytmicznej
na koncertach Annihilator, ale również (może przede wszystkim) z wokalu,
którym, podczas melodyjniejszych partii potrafi dorównać wszystkim swoim
poprzednikom, do tego wydrzeć się jak bestia i momentami zaśpiewać jak członek
boysbandu lat 90’ – i tej taktyki nie wyzbywa się w utworze, który tutaj
magluję. „The One” mógłbym może i określić jako Zła Wiocha, ale nie zrobię
tego, choćby torturowała mnie hiszpańska inkwizycja – bo numer, choć od
pierwszej sekundy wiedziałem, że to totalne wieśniactwo – spodobał mi się od
samego początku. I wiecie co? Walcie się i przestańcie się śmiać! Z resztą,
takie brechty nie wzruszają ani mnie, ani tym bardziej Watersa. „Nie podoba wam
się utwór, w którym uwydatniłem swoją delikatną naturę? Kij wam w oko! I tak
potrafię lepiej shreddować na gitarze i basie niż wy wszyscy razem wzięci,
przeklęte płaczki z for internetowych!”. Nie jest to prawdziwy cytat, ale
myślę, że Jeff – choć na co dzień dosyć życzliwy – mógłby taką odpowiedź do wszelakich
malkontentów wystosować.
Dlatego powiedzmy to sobie szczerze – „The One” to
numer z wokalnymi liniami melodycznymi wziętymi niemal z Backstreet Boys. Ale
co z tego skoro wbijają się one w głowę niczym gwóźdź w ścianę sąsiada, w
niedzielę rano, gdy wolałbyś się wyspać? Co z tego że tekst jest mazgajowaty
jak płaczący mamut (nie pytajcie skąd to wziąłem), skoro zapamiętujesz go na
całe życie? Choć może niekoniecznie sobie tego życzysz. „The One” można obadać
na youtube z hiszpańskim tłumaczeniem – i to zdanie powinno już wzbudzić waszą
czujność. „I wanna be yours forever, a king for queen”, nawet nie muszę
cytować dalej, żeby wiadomo było jakiego typu są to liryki... Ale czy to czyni
je mniej zjawiskowymi? Nie! (Choć cała kula ziemska w obronie dobrego smaku
powinna krzyknąć – Tak!). Skoro mogę machać banią do banalnych tekstów Manowar,
mogę równie dobrze czuć wzruszenie, z przymrużeniem oka słuchając tego
bezwstydnego kawałka Annihilator. Na dodatek te delikatne gitarki Watersa...
Wiem, że to co teraz napiszę zabrzmi jak totalna szydera, ale uwielbiam sobie
śpiewać ten numer podczas wycierania kurzy w moim pokoju, a jest to zajęcie na
co najmniej godzinę! I nie myślcie sobie, że jest to zwykła ogniskowa
przyśpiewka, jaką wykonujecie ze swoimi nudnymi znajomymi na corocznych
grillach. Niektóre wyższe dźwięki z „The One” są dość trudne do wyciągnięcia i
idealnie wpasowują się w klimat utworu, który nawet nie próbuje udawać, że jest
gustowny. Wiejska jazda bez trzymanki – słuchać tylko po kryjomu.
3. Clare
2005. O to na drugiej płycie z
Dave’m Paddenem, a jedenastej w ogóle (i to od 1989!) znajduje się „Clare” -
numer, które ze wszystkich tu wymienionych wiosek znaczy dla mnie najwięcej.
Uspokoję was, że nie jest to najbardziej „żenujący” kawałek w karierze projektu
Watersa , ale muszę wspomnieć o tej kompozycji, gdyż to właściwie ona była dla
mnie ogniwem zapalnym jeżeli chodzi o powstanie tej „serii”. Tytułowe imię
pojawia się we twórczości Annihilator już na „Never, Neverland”, więc wałek
umieszczony na tej płytce musi być czymś w pytę ważnym. I jest. Ale jak ważny
wie, tylko ktoś kto miał w sobie tyle siły, żeby przesłuchać ten album co
najmniej kilkunastokrotnie. Ja zrobiłem to na pewno dużo więcej razy– z czego
znaczna część nastąpiła podczas biegania po lesie. Zatem, jeżeli ktoś mi powie,
że Annihilator jest kiepską muzyką do „joggingu”...będę zły. Szczególnie, że
nadal mam w pamięci adrenalinę jakiej dostarczały mi „Drive” czy „Maximum
Satan”, a nawet „Pride”. Oczywiście album zawiera kilka pedalskich, mdłych
refrenów, ale i tak zakopane są one pod pompującą mięśnie lawiną czadowych
riffów i mielących kościec solówek. Dlatego też – jako przeciwwaga dla tej
kosmicznej arcy-miazgii Waters musiał swych wyznawców poczęstować kąskiem,
który w większej części byłby dziełem dosyć stonowanym.
Clare zaczyna się
zupełnie niewiejsko, powiedziałbym, że cholernie wręcz klimatycznie i
niepokojąco. Nasz ulubieniec Dave Padden wprowadza słuchaczy w dźwiękową mgłę,
urabia nas jak włoski mafioso pizzę. Jednak już w refrenie następuje istna
rewolucja obyczajowa – zawiewa tutaj klasyczną, na poły wesołkowatą, po części
zdziwaczałą Dobrą Wiochą! Takich zagrywek nie powstydziliby się polscy
ulubieńcy MTV w nowoczesnych czapach i okularkach za dwie stówy. Ale mi to
zupełnie nie przeszkadza – jest kurewsko dobrze i ciarkopędnie, nie wyobrażam
sobie tej „nuty” bez tego powalającego (na swój sposób fragmentu). Jednak
kapela nie od razu wykłada wszystkie karty na stół. Prawdziwa wojna światów ma
miejsce dopiero, kiedy to drugi refren zostaje przepleciony cukierkowym motywem
prosto z metalowej wiejskiej remizy strażackiej. „I’m running out of time, I’d do anything at
all”… Nie wiem jak można tego nie kochać – może i jest to grzeszna,
bardzo zła miłość, ale niech stracę – ten motyw rządzi! W prawdzie w drugiej
części utworu zespół uderza z ogniem ostrego groove/thrashu, a lider zespołu
bestialsko miota się w furii kładących na kolana, niesamowitych solówek; jednak
to właśnie wcześniej wspomniany wioskowy motyw pozostanie na zawsze w naszych
myślach sercach. Wujek Jeff już o to zadbał, zespół bez cienia zażenowania gra
tę niemal popową partię jeszcze - w ostatnich taktach kompozycji, zanim to mózg
projektu zostaje sam ze swoją gitarą i dorzuca do pieca tak wczutą partią
solową, że na dworze aż przestaje padać deszcz. Co za numer!
I to w zasadzie koniec mojego
rankingu, na ten odcinek. To wszystko.
Z racji tego, że jestem już zmęczony nie będę się silił na żadne błyskotliwe
zakończenie. Powiem tylko, że Waters już chyba z rok temu zapowiedział
czternasty album i cholernie nie mogę się doczekać. Spodziewam beznadziejnej
okładki, zajebistego soundu, dziesięciu szalonych i miażdżących sutki
kompozycji oraz jednej balladki traktującej o miłości do pani ze spożywczego...
Tomz, bardzo podobać nam się Twój styl pisania! Ty wpadnąć do nas do New York na rozmowa! Może zawiążemy jakiś deal!
OdpowiedzUsuńTen komentarz został usunięty przez autora.
OdpowiedzUsuńTomz, podoba nam się Twój styl pisania! Pierdol New York, wpadnij do nas na Gumieńce Arena, Okulickiego Area na ostre biczowanie się Lajkonikami. Może uda nam się zawiązać jakiś deal!
OdpowiedzUsuńCzekam na odcinek o Anthrax a przede wszystkim o Metce, której oczywiście zamierzam bronić do ostatniego "uhh, yeahh!". Łatwo nie będzie, także mam nadzieję, że wytoczysz potężne działa.
Dzięki za zaproszenie! I cieplutkie słowa!
OdpowiedzUsuńZ tą Metką to nie wiem jak będzie, bo przez lata mój pogląd na ich twórczość nieco się zmienił; ale jak odświeżę sobie ich wszystkie albumy - to czemu nie :D
długo poszukiwałam polskiego odpowiednika na "guilty pleasure" i oto się znalazł :D z zamiłowaniem będę obserwować poszukiwania kolejnych DW, pozdrawiam!
OdpowiedzUsuń